Czy Ty sobie wyobrażasz, że są w Warszawie kolesie, którzy jeżdżą tak jak my w Mazovii tylko, że oni w lutym uciekają na zgrupki do Calpe, żeby trenować przed sezonem? – Nieeee. Nie możliwe, to już trzeba mieć nieźle przeorany garnek, żeby tak do tego podchodzić.
Taką pogawędkę ucięliśmy sobie z kumplem, z którym wspólnie zaczynaliśmy kolarską przygodę jakieś sześć lat temu. Obśmialiśmy temat i szybko znaleźliśmy wytłumaczenie dlaczego nadal jeździmy w sektorze piątym a oni są już w pierwszym. Rok później wylądowałem w lutym na Cyprze. Z rowerem.
Podobnie sprawa miała się z szytkami. Kiedyś kilka miesięcy śmialiśmy się z ludzi, którzy jeździli na stożkach i w razie awarii jedynym wyjściem był telefon do żony. Kurwa… no nic, dzwonię – sprawdzę czy jeszcze mnie kocha.
Od tego czasu pojawiły się na warszawskich drogach powszechnie dostępne karbonowe rowery, liczba wyścigów dla amatorów wzrosła do takiej ilości, że czasem ciężko się zdecydować w czym startować, nie wspominając o tym, że mamy pierwszego w historii zawodowego kolarstwa mistrza świata elity.
Na przestrzeni wszystkich tych lat moje spojrzenie na ten sport ewoluowało niesamowicie. Za młodu miałem BMXa i w zasadzie żadna inna dyscyplina rowerowa się nie liczyła. Do kolarzy w lajkrach podchodziłem jak do lamusów. No bo co to za faceci, co jeżdżą w takich ciuchach,na cieniutkich rowerach z takimi samymi oponami. Przecież to kompletnie niemęskie. Przeszedłem etap fascynacji MTB, jeżdżąc na którym zawsze mówiłem, że szosa to nuda i nie wyobrażam sobie nic poza jazdą w lesie, w terenie. Zaliczyłem też etap wyczekiwania na nadejście jesieni, żeby wskoczyć na przełajówkę.
Może to przychodzi z wiekiem, a może jestem podatny na mody, ale dziś po przejechaniu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów właśnie w obcisłym wdzianku mogę z całą stanowczością powiedzieć, że nic nie dało mi takiego wycisku, nie nauczyło tyle pokory i nie pokazało własnych słabości co kolarstwo. A ten rok jest pod tym względem szczególny.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że problemem stały się nowe obowiązki rodzicielskie. Mam duże wsparcie w żonie, a synek pomimo, że bardzo aktywny też daje żyć. Siedem lat na siodełku to trochę tak jak siedem lat w związku. Ci, którzy mają to za sobą wiedzą pewnie o czym mówię. Życie to sinusoida. Raz na wozie raz pod wozem. Ten mój siódmy sezon jest zdecydowanie dołkiem dołka.
Coraz częściej łapię się na tym, że wychodzę na trening bo muszę. Dwugodzinne jazdy bazowe powodują, że odechciewa mi się wszystkiego. Z utęsknieniem czekam na weekend bo wtedy mogę wyjść i pojeździć z kimś. Odezwać się, pogadać, dać zmianę czy wziąć udział w jakimś umownym sprincie. Coś się dzieje. Normalnie takie doznania i emocje towarzyszyły mi w trakcie startów, ale teraz coś się zmieniło. I to nie są takie typowe czynniki zewnętrzne, a bardziej różnica w priorytetach. Wypad z domu na cały dzień samochodem po to żeby się pościgać dwie godziny stracił trochę ze swojego dotychczasowego uroku. A może sensu? Nie wiem jeszcze dokładnie bo cały czas próbuję to rozgryźć.
Wypad w Alpy był zdecydowanie najfajniejszym wydarzeniem w moim sportowym życiu w tym roku. Nie pokuszę się o stwierdzenie, że najlepszym doświadczeniem kiedykolwiek – było ich trochę – ale zdecydowanie pierwsza piątka. Na pewno udowodnił mi że nadal czerpię bardzo dużo z roweru, trenowania, kolarstwa, ale pokazał też, że żeby w pełni cieszyć się z tego co osiągnąłem i żyć dalej pełnią kolarskiego szczęścia muszę stawiać sobie wyzwania. I to takie solidne. Wygląda na to, że właśnie one są moim motorem napędowym.
Piszę, robię zdjęcia, jeżdżę, ale nie startuję. W każdym razie startuję mało. Czuję, że to nie jest bez wpływu na moją motywację i samopoczucie. Endorfiny na kresce, bez względu na to który dojeżdżam, są jednym z najsilniejszych bodźców jakie poznałem. Dziś wiem, że mi ich brakuje. Wiem też, że sezon zaraz się skończy, a mnie póki co stać głównie na utrzymanie koła kolegom na ustawce weekendowej.
Trochę takie zamknięte koło. Trochę sam sobie zgotowałem ten los. Trochę mi się chce, ale za mało, żebym mógł powiedzieć, że jestem zmotywowany.
Z drugiej strony:Teneryfa w grudniu. Gran Canaria w marcu. Alpy w lipcu. Calpe w lutym? Z rowerem.
Może powinienem po prostu pogadać ze sobą samym z przed 6 lat. Zaorany garnek.