Numerki kończą się na 16000. Każdy sektor startowy jest przewidziany na około 1000 osób. Połowa stawki rusza na trasę godzinę po tym jak pierwsi zawodnicy przekroczą linię startową. Prawie 10.000 osób przez praktycznie cały upalny dzień będzie walczyło ze swoimi słabościami albo wręcz odwrotnie – będą sobie coś udowadniali. Co? Czy to ważne?
Przygotowanie do LDT trzeba zacząć wcześnie. Oczywiście jeśli chodzi o przygotowanie sportowe to trudno mi się wypowiedzieć ile wcześniej, ponieważ parę dobrych lat już jeżdżę i wiedziałem, że jeśli nic nadspodziewanego się nie wydarzy to powinienem te 138,2 km przejechać. Ale pierwszoroczniakowi zdecydowanie bym taką wyprawę odradził. Wcześnie oznacza na jesieni, ponieważ zapisy ruszają w listopadzie (na wyścig, który jest w lipcu) i bardzo szybko wyczerpuje się limit uczestników. Mi się nie udało, przyznaję, zgapiłem się. W porę okazało się, że dla spóźnialskich, którzy nie zdążą zrobić tego poprzez oficjalną stronę jest opcja skontaktowania się z Veloart. Pomagają.
L’etape du Tour to wyścig dla amatorów odbywający się co roku we francuskich Alpach po trasie jednego z aktualnych etapów trwającego Tour de France. Trasa jest co roku inna i co roku wiedzie kilometr po kilometrze dokładnie tak samo jak ta, którą jadą tydzień później zawodowcy. W tym roku padło na 19. etap z Saint-Jean-de-Maurienne do La Toussuire. Taki klasyczny, górski, krótki ale wymagający fragment wielkiego Touru. Do przejechania prawie 140km i co chyba najważniejsze prawie 4400m przewyższenia. Nigdy w swoim życiu w ciągu jednego dnia tyle nie podjeżdżałem. Tym bardziej fajne wyzwanie.
Logistyka
Wycieczka na rower do Francji to nie jest proste zadanie. tym bardziej jeśli w drogę wybiera się z małym dzieckiem a co za tym idzie całą masą sprzętu niezbędnego do tego, żeby zapewnić przede wszystkim jemu, ale także sobie pewien komfort. Można oczywiście polecieć samolotem do jakiegoś większego miasta (np. Grenoble) a potem wypożyczonym samochodem, albo jakimś autokarem wbić się do hotelu, ale to po pierwsze drogie, po drugie mały fun i żadne wyzwanie.
My zaplanowaliśmy trasę może trochę skomplikowaną, ale za to dającą dużo frajdy i umiarkowanie męczącą. Żona z synem polecieli za 74zł do włoskiego Bergamo a ja z Teściem samochodem odpowiednio wcześniej, żeby ją stamtąd zgarnąć. Nie chcieliśmy katować młodego w samochodzie przez tyle godzin.
Z Bergamo przejechaliśmy na kemping nad Lago Maggiore do miejscowości Ispra, w której mieliśmy wynajętą na jedną dobę taką trochę bardziej rozbudowaną przyczepkę kempingową, żeby już nie rozbijać się z namiotem.
Pokręciliśmy sobie na rowerkach parę godzin w dniu przyjazdu i w kolejnym, żeby rozruszać nogi po podróży. Miałem już okazję pojeździć w pobliżu włoskich jezior Garda i Como. Tutaj było dość podobnie z tym, że trafiliśmy akurat na jakiś niemiłosierny upał i do tego bardzo dużą wilgotność powietrza, która sprawiała, że z trudem zakładałem na siebie obcisły strój.
Pakowanie i rozpakowywanie bagażnika i boxa dachowego to chyba najgorsze z elementów całej wyprawy, ale nie było by żadnych szans, żebyśmy się zabrali bez tego drugiego na dachu. Dodam, że dołożyliśmy tam jeszcze dwa rowery – da się. Nie wiem czy w każdym samochodzie, ale w tych większych (szerszych) na bank jest to wykonalne.
Alpy
Droga z Ispry do Bourg d’Oisans (nasze miejsce docelowe) teoretycznie miała być szybka i przyjemna. Gdyby nie to, że złapała nas na granicy włosko – francuskiej burza a 20 km przed miejscowością docelową zostaliśmy zatrzymani przez blokadę drogi postawioną z powodu osuwających się kamieni na asfalt. Jak się później okazało w trakcie całego wyjazdu to dość częsta przypadłość francuskich serpentyn. Niestety z tego powodu trasa z 3,5h wydłużyła się do 6h. Niestety nie po autostradzie tylko przez dwie przełęcze. Ciężka sprawa.
Dzień startowy – poranek
O różnych innych przygodach i poradach dot. samego wyjazdu można by pewnie napisać jeszcze parę osobnych wpisów. Dlatego skupię się na samym ściganiu.
Podstawowa sprawa jest taka, że to co wydawało nam się wstępnie bezproblemowe jednak przysporzyło trochę nerwów. Pobudka w dniu startu to 4 rano. Spać poszliśmy koło 23:00 więc rewelacji z ilością snu nie było, ale ponieważ w nocy w Alpach jest chłodno to śpi się naprawdę mocno i dobrze. Szczególnie pod namiotem. niemniej jednak wstawanie tak wcześnie nie należy do rzeczy przyjemnych tym bardziej jeśli w żołądku już czuć przedstartowy stres.
Wsiedliśmy od razu do zapakowanego i przygotowanego samochodu i w drogę jakieś 50km (1,5h) na miejsce startu do Saint-Jean-de-Maurienne. Start sektora, w którym był sklasyfikowany Artur był o 7 z minutami. Mój o 7:50. Jechaliśmy oczywiście w zupełnych ciemnościach i dopiero przed samym miasteczkiem docelowym zaczęło świtać.
Przy tego typu wyprawach bardzo ważne jest to, żeby wszystko przygotowywać wcześniej. Nic nie zastawiać na ostatnią chwilę. Można wówczas spokojnie przygotować się psychicznie do startu, bez stresu, że o czymś się zapomniało. Pakowanie wszystkiego zajęło jakąś godzinę w wieczór przed wyścigiem. Głównie dla tego mogliśmy spokojnie przebrać się i pojechać do sektorów startowych. Bez zbędnej napinki i przypominania sobie czy na pewno wszystko mamy.
Pierwsze 1500 w górę
Założyłem sobie, że nie jadę od razu pełnym ogniem. Spokojnie przez pierwszą godzinę a potem zobaczę jak będzie i może podkręcę trochę tempo. Trasa rozpoczynała się podjazdem pod Col du Chaussy, mało znana przełęcz i w sumie nie wymagająca ponieważ praktycznie nigdzie nachylenie nie przekraczało 10%. Dodam, że to moim zdaniem taka magiczna wartość, która jeśli jest przekraczana to oznacza, że zaczyna się ciśnięcie. Oczywiście przy mojej wadze i przełożeniach 34×28 (taki miałem najmniejszy zestaw).
W zasadzie od samego startu, aż do mety jedzie się z kimś. Oczywiście nijak to nie przypomina peletonu, ale zawsze jest ktoś dookoła co powoduje, że trzeba uważać zarówno na podjazdach, ludzie często kiwają się na boki i przez to zmieniają tor jazdy, ale szczególnie ważne jest to na zjazdach. Ten pierwszy do miejscowości La Chambire pokazał już na pierwszych kilometrach dlaczego. Spora kraksa spowodowała zatrzymanie całego wyścigu (oczywiście licząc od mojego sektora – 7 – w górę) i dobre parę kilometrów było przerywanych postojami.
To był chyba jedyny moment kiedy pomyślałem sobie, że to trochę słaba strona takich wyścigów. Ludzi jest tak dużo, że przypomniały mi się słynne kiedyś korki na Mazovii tworzące się na pierwszych kliku kilometrach gdy tylko występowało jakieś zwężenie.
płaskO + SPRINT
W bólach motywacyjnych, spowodowanych głównie tym, że nie mogłem się cieszyć zjazdem tak jakbym chciał, dotarłem do jedynej sekcji wyścigu, która prowadziła po względnie płaskim terenie. Nieskromnie napiszę, że od razu dało się zauważyć, że jestem w trochę innej lidze jeśli chodzi o jazdę po płaskim niż większość ludzi, którzy mnie otaczali. Przez cały czas przeskakiwałem z grupki do grupki. Wyprzedziłem tak na oko z 500 – 600 osób. Był też prawdziwy sprint, który bez większych problemów ogoliłem wchodząc jedyny raz na tym wyścigu na ponad 1200W. A co tam!
Col du Glandon
Umieralnie. Tak lubię nazywać takie podjazdy bo za każdym razem kiedy sobie wjeżdżam na któryś samochodem i patrzę na twarze ludzi, którzy się właśnie na nie wspinają mam wrażenie, że są gdzieś daleko, daleko poza świadomością. Col du Glandon to podjazd mityczny. W tym roku będzie na Tour de France dwa razy – pokonywany z obu stron. Jego na całym wyścigu najbardziej się obawiałem. Może trochę nie potrzebnie jak się finalnie okazało, ale każdy kto go zaliczył wie, że budzi respekt za każdym razem.
Miałem już okazję kiedyś go podjeżdżać, ale robiłem to na dużej świeżości i w innych warunkach temperaturowych. Widziałem też, że ostatnie 4 kilometry są naprawdę wymagające i dają w kość bez względu na formę. Podszedłem do niego z dużym respektem i cały czas starałem się jechać zachowawczo, żeby zostawić sobie jeszcze trochę pary na końcową ściankę, która nie należy do łatwych i dodatkowo dewastuje morale przez to jak wygląda.
Zgodnie z przewidywaniami do około 2500m przewyższeń jechało mi się dobrze. Czyli jakaś połowa podjazdu. Liczyłem sobie kolejne metry i z utęsknieniem wyczekiwałem osiągnięcia szczytu czyli łącznie pokonanych 3000m w pionie. Na szosie tyle jeszcze nigdy nie zaliczyłem.
2500m pękło – zaczęły się schody. Te prawdziwe – trasa przypominała schody – agrafka za agrafką z nachyleniami dochodzącymi do 14% i te czysto fizyczne – utrzymywanie wysokiej kadencji i mocy zaczęło stawać się kłopotliwe. Chociaż zaczęło to złe słowo. Po prostu stało się nie możliwe.
W moim przypadku kręcenie powyżej 80 obrotów na minutę jest optymalne. W płaskim terenie nawet powyżej 90 czuję się dobrze. Tutaj były momenty, w których schodziłem na 50. To pokazuje jak siłowe zaczęło być podjeżdżanie. Katowanie nogi rozpoczęte.
Kibice
Curage! Allez, allez! Tu et le champion! To słowa, które towarzyszyły każdemu z jadących wiele razy w wielu miejscach trasy. Kibice byli obecni wszędzie. Co więcej ich doping nie polegał tylko i wyłącznie na klaskaniu czy krzyczeniu. Podawali wodę, polewali nas z węży ogrodowych, a Ci, którzy byli rozbici na agrafkach najbardziej stromych podjazdów potworzyli całe strefy pomocy zawodnikom.
Tyle dobroci i bezinteresowności w jednym miejscu, że naprawdę trudno było nie dawać z siebie wszystkiego.
Szczyt
Dojechałem na szczyt Col du Glandon w całkiem dobrej formie. Głowa pracowała, nogi bez zarzutu, brak oznak skurczy w tej temperaturze był dobrą wróżbą na kolejne godziny. Zaliczyłem bufet na którym uzupełniłem zapasy jedzenia. Do tego momentu zjadłem wszystko co zabrałem, czyli: 5 żeli energetycznych (40ml) i trzy batony (60g). Przez ostatnią część podjazdu myślałem w zasadzie głównie o tym co będzie na bufetach. Nie zawiodłem się. Były owoce, ciasto i oczywiście batony i żele, które można było śmiało pakować do kieszonek w dowolnych ilościach.
Zjazd z Col du Glandon to kilkaset metrów i ponowny podjazd, ale już łagodny i krótki na Col du Croix de Fer czyli najwyższy punkt całego L’Etape du Tour. Tam zaczyna się właściwy zjazd. Długi, ale wcale nie szybki. Trudna, wyboista droga nie pozwalała na rozwijanie bardzo wysokich prędkości. Trzeba było zachowywać cały czas dużą czujność szczególnie ze względu na cały czas sporą liczbę osób.
Pierwsze umieranie
Zanim dotarliśmy do finalnego podjazdu do pokonania był jeszcze jeden podjazd przed końcówką. Krótki ale jak wszystkie tutaj treściwy. Do tego we znaki zaczęła się porządnie dawać pogoda. Upał był niemiłosierny i nawet na dużych wysokościach temperatura nie spadała poniżej dwudziestu kilku stopni. W dolinach było grubo ponad 30. Na tym podjeździe (to była już piąta godzina jazdy) zdałem sobie sprawę z tego, że jestem naprawdę zmęczony. Utrzymanie zwykłych 240W, które są dla mnie wartością bazową sprawiało trudność. A każdy odcinek na którym nachylenie podjazdu wychodziło ponad 10% to wchodzenie w wartości dużo wyższe bo z kadencją 40 nie da się jechać.
Ten podjazd był dla mnie kryzysowy. Naprawdę czułem się słabo i zacząłem sobie wyobrażać, że mogę nie wjechać tego ostatniego. Szybkie liczenie i jakby nie patrzeć wychodziło, że cały czas mam ok. 1500m do zrobienia w pionie. Cały czas pilnowałem się, żeby nie doprowadzić do skurczy.
Bardzo dużo i regularnie piłem. Ładowałem bidony na każdym bufecie (zatrzymywałem się na czterech) + dwa miałem pełne na starcie. Lałem do jednego wodę a do drugiego izo. Nie jestem w stanie jechać na samym izotoniku. Przy tak długiej jeździe są po prostu za słodkie. Podczas całego wyścigu wypiłem 10 bidonów + trochę wody i coli na bufetach. W sumie to około 8 litrów płynów. Po jednym litrze na godzinę jazdy, czyli w zasadzie książkowo. Do tego wziąłem dwa preparaty magnezowe, tak na wszelki wypadek. Sikałem dwa razy w pierwszej godzinie jazdy. Potem już nic. Całe 8 litrów wyszło z mojego organizmu przez pot. Dość niewiarygodne, a jednak świetnie pokazuje jak ważne jest picie. Pewnie zapytacie, czy mi się chciało pić. Jasne, że nie. Po którejś godzinie pije się już tylko i wyłącznie dlatego, że trzeba a nie dla tego, że się chce.
PRZYPADKI I WYPADKI
To idealny moment, żeby napisać o kilku sprawach, o których nie wie się na co dzień. Nie miałem dotychczas pojęcia jak ważnym elementem naszego ciała jest kark. W zasadzie od 5 godziny w górę bolał mnie tylko on. Nie czuje już się nóg, nie czuje się rąk. W zasadzie boli tylko kark. W oczach miałem zdjęcie Remka Sudzińskiego z opuszczoną głową na wyścigu dookoła Austrii. Zrozumiałem ten ból dopiero teraz. Istna masakra. Nawet nie chcę myśleć co on czuł jadąc kilkanaście razy dłużej ode mnie.
Problemy żołądkowe mnie ominęły, ale świadkiem wbiegających w las z prędkością światła kolarzy byłem nie raz. Wielokrotnie widziałem ludzi, którzy wymiotowali przy poboczu. Masa osób ze skurczami. Co chwila było słychać jak ktoś wył z bólu i starał się zejść z roweru – jak skurcz łapie to jest to naprawdę trudne bo podniesienie nogi do góry, żeby przełożyć ją przez ramę powoduje konkretny ból od razu, więc z jednej nogi, zaczynają boleć obie.
Bardzo ciekawym zjawiskiem są ludzie, którzy z pustką w oczach siedzą na poboczu z rozpiętymi koszulkami, rowerami rzuconymi do rowów, czy w pola uprawne. Siedzą i patrzą nie wiadomo gdzie. Nie wiem jaki jest ich los, czy wstają i jadą dalej, czy zjeżdżają do najbliższej miejscowości i pakują się do domu. Nie mam pojęcia. Ale najciekawsze jest to, że nigdy ni odebrałem ich jako nieszczęśliwych, raczej jako spełnionych. Siedzą sobie i odpoczywają, kontemplują, bez strasu o wynik. Po prostu mieli dość, chcieli się zatrzymać i popatrzeć chwile na to co ich otacza. To było naprawdę ładne.
Ostatnia grupa to ci, którym się po prostu nie udało. Kilkanaście powyrywanych haków przerzutek, przebite szytki, opony, zerwany łańcuch i inne defekty. Pomoc techniczna była, ale nie każdy chce i nie zawsze się da. Niektórzy po prostu idą ze spuszczoną głową, niektórzy zjeżdżają z podniesioną na zepsutym sprzęcie.
La Toussiere i nowy element motywacyjny
Zawsze myślałem, że największym motywatorem na takim wyścigu jest dojechanie do mety. Pewnie w większości przypadków tak jest, ale tym razem był jeszcze jeden. Temperatura. Zjeżdżając do miejscowości, z której startowaliśmy po to żeby zacząć ostatni podjazd nie miałem pojęcia, że wjadę do piekła. Dolinka przez cały dzień nagrzała się tak, że na jednej z najdłuższych prostych tej trasy, z nachyleniem około 8-9%, ciągnącej się przez jakieś dwa kilometry temperatura jaką zanotował garmin wyniosła 41 stopni Celsjusza. To był moment, w którym po prostu jak najszybciej chciałem dojechać albo do jakiegoś zacienionego miejsca, albo wyżej – tam zawsze jest chłodniej. Nie myślałem o niczym innym tylko o tym, że jest tak gorąco i czy to już jest ten moment, że powinienem się zacząć bać o swoje zdrowie, czy nie. Naprawdę przeszło mi przez myśl to jak wygląda przegrzanie organizmu i czy mi czasem zaraz nie grozi. Czułem się źle.
Na szczęście dotarłem do agrafek, które były pośród roślinności i dały trochę cienia. Gdyby to potrwało jeszcze przez parę kilometrów to zapewne byłbym jednym z tych kontemplujących przy poboczu.
Cały ten podjazd pamiętam najmniej. Jak przez mgłę. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że byłem potwornie zmęczony, temperaturą, dystansem i podjeżdżaniem. Wówczas nie miałem chyba pełnej świadomości jak bardzo. Do czasu.
Zadzwonił telefon. Zawsze z nim jeżdżę. Trochę dodatkowych gramów, ale warto mieć na wszelki wypadek kontakt ze światem. Poznałem po melodyjce, że to żona. Ponieważ jechałem cały czas równym tempem a na trasie nuda, czyli kolejna serpentyna więc postanowiłem odebrać:
Halo – Wybełkotałem. Miś? Jedziesz jeszcze? – No – zabrzmiało bardziej jak onomatopeja niż stwierdzenie. Pada? – Nie. Byłem w stanie odpowiadać po jednym słowie. W głowie kłębiły się myśli bardzo trzeźwe, ale z ust wypuszczałem tylko dwie albo nawet i jedną sylabę. A to dobrze, bo bałam się, że pada i jesteś na zjeździe. A gdzie jesteś? – Na ostatnim. Zostało mi 5 kilometrów. Dam radę. – Ok. To jedź. Pa! Rozłączyłem się.
Zdałem sobie sprawę z tego, że to był bełkot. Nie byłem w stanie sklecić porządnie zdania. Sapałem. Dotarło do mnie jak bardzo mój organizm był obciążony i jedne na co było go wówczas stać to praca nóg i trzeźwe myślenie o tym co się dzieje dookoła. Mówienie już nie za bardzo.
Finisz
Doczołgałem się. Jak zobaczyłem tabliczkę, że do mety jeszcze kilometr to pojechałem wszystko co miałem w nogach. Starczyło na 500 metrów. Ostatnie 500 pojechałem spokojnie.
Miałem łyzy w oczach. Zawsze je mam jak robię coś i nie jestem pewien czy się uda. Jak udaje mi się zrobić coś nowego, na czym mi bardzo zależy. Za to kocham sport. Za tą gęsią skórkę na mecie i za tą ilość endorfin, którą czułem przez piekącą skórę na całym ciele. Od tego jestem uzależniony. Nic nie może się z tym doznaniem równać, żadne widoki, żadne zachody słońca i najpiękniejsze trasy. To właśnie te kilka sekund kiedy nos swędzi, oczy są przeszklone i wszystkie włosy stoją dęba powodują, że już myślę, co będzie następne…
Odnalazłem Artura, który skoczył jakieś dwie godziny przede mną (godzinę wcześniej wystartował i godzinę szybciej pojechał), zjadłem makaron, ale bez kiełbasy bo myślałem, że się zrzygam.
Przybiliśmy pionę i zjechaliśmy jeszcze 40min na dół do samochodu.
Czy było fajnie?