Mam wspaniałą Żonę (synek w drodze), pracę, pasję i wszytko czego potrzebuję, żeby godnie iść przez życie. Bywają jednak chwile, w których czegoś brakuje.
Momenty jak w klatkach z filmu, którego nigdy nie oglądałem, a wiem że powinienem. Takie deja vu tylko nie ze snu, a z tego co wiem, że powinno nastąpić. Coś co sprawia, że robię rzeczy, których później nie rozumiem. Docierają do mnie, ale dopiero po jakimś czasie. Kiedy je robię, nie myślę o nich, a jak już skończę to wiem, że nie zrobię ich ponownie. Chociaż ta myśl trwa zaledwie kilka chwil.
W zeszłym roku pierwszy raz pojechałem na Trophy. Pogoda sprawiała, że wyścig zapamiętam do końca życia. Nie dlatego, że się potłukłem, pozdzierałem i umęczyłem. Dlatego, że przejechałem, zobaczyłem i ukończyłem. W tym roku pojechałem znowu. Już nie po to żeby poznać coś nowego. Nie wiedziałem po co. Będzie źle, będzie bolało, będę miał dosyć. Ale i tak pojechałem. Przez te niecałe 20 godzin w siodełku miałem dużo czasu żeby poukładać w głowie to, co niepoukładane.
Początkowa euforia związana z nowym miejscem, fajną pogodą, kolegami, trasą, samym startem spowodowała, że chciałem przenosić góry (dosłownie). Jedna z nich niestety przeniosła mnie. Szybkie zderzenie z parterem na jednym z wąwozowych zjazdów ostudziło zapał i wytrąciło z rytmu. Dalej schody. Złapana guma na jakimś zjeździe, zapasowa dętka, która nie trzymała ciśnienia i skończyło się na 6km pokonanych do mety na samej obręczy. Dziesiątki godzin treningu, pełna mobilizacja psychiczna i fizyczna, wszystko legło w gruzach w tempie 10km/h pokonywanych przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Etap z planowanych 4,5h zajął prawie 5,5h. Weryfikacja nastawiania nastąpiła samoczynnie. Na mecie rzuciłem moim starym wysłużonym rowerem o ziemię. Czego się spodziewałem? Teraz nie wiem. Ale wtedy na pewno nie takiego początku. Nie wiem skąd we mnie tyle ambicji i zacięcia. Ważę przecież prawie 90kg, jestem typowym amatorem z brzuszkiem i pcham się tam gdzie nie moje miejsce, a jednak na wyścigu wymagam od siebie jak od zawodowca. Szkoda, że poza trasą nie idzie mi ta samodyscyplina tak dobrze.
Było tylko gorzej. Kolejny etap to prawie 3200m w pionie. Bolesna nauczka dla kogoś o moich gabarytach. Nie chodzi o podjazdy, na których mijają mnie inni kolarze w tempie x2, czy zjazdy na których łapię kolejną gumę. Chodzi o zdeptane ambicje i weryfikację rzeczywistości, która mówi wprost, że to nie jest miejsce dla mnie. I na dodatek boleśnie to udowadnia przez 6,5h. A najbardziej w tych ostatnich 2,5h kiedy czołówka jest już na mecie a ja drepczę dalej. Wszystkie jazdy i treningi grupowe, w których urywałem kolegów, naciągałem grupę, jechałem tak mocno, że brakowało tylko skuterów z TV i helikoptera nad głową zostały zweryfikowane. Boleśnie. Tego dnia na masażu dowiedziałem się, że czwórka już nie jest taka rozluźniona a sam zacząłem przeliczać wejścia i zejścia po schodach do pokoju.
Kiedy idziesz pod górę z rowerem sapiesz bardziej niż kiedy jedziesz. W każdym razie ja sapię. Dlatego nie lubię chodzić. Zaginam się ile mogę, żeby każdy podjazd podjechać. Naciskam i ciągnę ramiona korb tak, żeby te ponad 100kg (z rowerem) mozolnie pokonywało koleje metry. Każda chwila w której muszę zejść z roweru jest życiową porażką. Boli nie tylko głowa, w której pokazują się puste opakowania zjedzonych słodyczy, ale też krwawiące kolano, które po doświadczeniach pierwszego etapu jakimś trafem zawsze trafia idealnie w pedał. Kurwa mać. Ile można. Znowu rzucam rowerem.
Nie ma momentów, w których zapominam o bólu. Szybkie zjazdy, trwają jedną piątą tego co podjazdy. Dostarczają radość, ale zamiast bólu w nogach bolą ręce. Z czasem dłonie ledwo trzymają kierownicę. W głowie pojawiają się myśli przeskakujące z tą samą prędkością co kamienie pod kołami. Nie tak szybko. Jest żona i dziecko. Miękko na nogach. Nie siadać na siodełku. Jeszcze tylko parę minut. Aha, tylko na dole w sumie i tak nie będzie płasko…
Etap czwarty to poezja. Z jedną gumą. Ale bez dzwonów. Nie myślę, tylko jadę. Na podjeździe pod Zameczek pojawiają się łzy bo wiem, że to koniec, a może dlatego, że idę w trupa i już nie poznaję, w których częściach nóg mam skurcze. Tracę czucie. Szkoda tylko, że później dowiaduję się, że kolega z teamu pojechał ten czternastominutowy podjazd 3 minuty szybciej. A ja zostawiłem tam wszystko co miałem. I w nogach i w głowie. Wiem już, że na górala więcej nie wsiądę. A na Trophy więcej nie pojadę.
Tylko, że teraz kiedy wsiadłem znowu na swoją szybką, karbonową szosę żeby rozruszać obolałe wiadra, nie jest już tak fajnie. Nie ma adrenaliny. Znowu mogę myśleć o pracy i sprawach życia codziennego. Mogę, nie chcę, ale myślę. Po co mi ból. Nie wiem. Nie lubię go kiedy jest, ale bardziej nie lubię gdy go nie ma. Nie lubię też chodzić, wolę jeździć. Jak się nie da, pójdę. Tak żeby dojść tam, gdzie dalej pojadę.