O życiu, trenowaniu, blogowaniu i nicnierobieniu Należą się wyjaśnienia. Wiem, że się należą. Nie będę jednak przepraszał i zalewał się łzami. Napisałem jak było.

Radość to zwykłe, proste słowo o pozytywnym zabarwieniu, ale bez popadania w skrajność czyli euforię. Dla tych którzy jej doznają stanowi miły dodatek do trudów życia codziennego. Można ją czerpać z wielu źródeł. A co się dzieje kiedy jej zabraknie?

Zabrało mi chwilę zanim zrozumiałem to, co powinno być oczywiste już kilka miesięcy temu. Pierwsze prawdziwe syndromy mojej rozłąki z kolarską przygodą miały miejsce dużo wcześniej, ale nie do końca ze wszystkiego zdawałem sobie sprawę. Minęło 7, może 8 lat dość intensywnej zajawki, która przekładała się w dużym stopniu na każdy aspekt mojego życia. Nie dość, że trenowanie zajmowało mi kilkanaście godzin tygodniowo (biorąc pod uwagę, ubieranie, rozbieranie, serwisowanie i tym podobne), to jeszcze zacząłem blogować i dzielić się swoją pasją w mediach społecznościowych.

Od mniej więcej dwóch lat czułem, że poziom mojej motywacji jest z miesiąca na miesiąc coraz mniejszy. Tłumaczyłem sobie to na różne sposoby. Zwalałem na rodzinę, nowonarodzone dziecko i na pracę. Najprostsze możliwe wymówki, bo oczywiste, a jednak na tyle silne, żeby powoli drążyć we mnie poczucie zmęczenia i zniechęcenia. Ale po kolei…

STELVIO i pajęczak

Równo w połowie roku wybrałem się do Włoch na długowyczekiwany start we jednym z ciekawszych szosowych maratonów – Gran Fondo Stelvio. Poziom motywacji był wówczas jeszcze na tyle duży, że powstały nawet z tego trzy filmy. Nie było to łatwe. Pogoda wiosną nie jest idealna przede wszystkim za sprawą dużej nieprzewidywalności. Różnice temperatur w trakcie jednej rowerowej wyprawy potrafią przekraczać 30 stopni. W tym konkretnym przypadku szczególnie dał mi się we znaki ostatni podjazd, pokonywany po 5 godzinach jazdy. Trochę bluzgów poleciało. Prawda jest taka, że moja ówczesna waga startowa była daleka od właściwej. To z jednej strony budziło frustrację, a z drugiej po prostu wydłużyło męczarnię i zabrało sporo przyjemności.

Po powrocie miałem przed sobą jeszcze trochę jeżdżenia ponieważ pod koniec czerwca wybierałem się na urlop. Z rowerem rzecz jasna. Dlatego nie przestawałem jeździć, chociaż zdarzały mi się tygodnie w których poza weekendami już nic nie robiłem. Takie rozprężenie połączone z faktem, że ciężko jedzie się po raz n-ty przez warszawskie Gassy zaraz po tym jak chwilę wcześniej śmigało się po alpejskich serpentynach.

Jeden z nieistotnych sportowo wypadów zakończyłem wpadając na działkę do Teściów, na której uciąłem sobie drzemkę w plenerze. Po powrocie do domu znalazłem w lewej łydce kleszcza. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Wyjąłem go raz dwa, ale to co miało okazać się niczym niezwykłym niestety za kilka tygodni okazało się przysłowiowym gwoździem do mojej kolarskiej trumny.

COL DU ToURMALET

Nie zwracając uwagi na powstający niewielki czerwony placek na nodze udałem się na wakacje. Kilka dni w Barcelonie a potem transfer do miejscowości Biarritz niedaleko granicy francusko-hiszpańskiej tuż nad oceanem. No i w Pireneje jakieś 20km. Z całego wyjazdu nakręciłem sporo materiału video, jednak póki co nie powstał z tego żaden film. Szkoda, bo byłoby co pokazywać. No cóż…

To był jeden z niewielu wypadów, na którym nie miałem żadnych planów co do tego ile i jak mam jeździć. Zabrałem rower szosowy, bo wiedziałem, że jeździć będę chciał, ale tak bez celu i bez napinki. Z perspektywy czasu uważam, że pewnie było mi to potrzebne, ale nie wyszło na dobre. Brak jakiegokolwiek reżimu sprawił, że na siodełko wsiadałem sporadycznie i nie zobaczyłem tyle ile dziś bym chciał zobaczyć.

Ostatnia przejacha tego wyjazdu to próba zdobycia Col du Tourmalet, niestety zakończona fiaskiem z powodu pogody. Ale czy tak też by się stało gdybym miał inne nastawienie, więcej motywacji? Tego już się pewnie nie dowiem. Wiem natomiast, że na całym tym wyjeździe były dwa przypadki w których nie wjechałem na górę na którą sobie zaplanowałem, że wjadę. A to raczej słaby sygnał.

Zaraz po powrocie, za namową rodziny, wybrałem się do lekarza. Rumień na nodze nie zmniejszał się. Szybkie skierowanie na badania i po około tygodniu miałem czarno na białym informację o tym, że stan przeciwciał na boleriozę jest mocno ponad normę. Werdykt: antybiotyk na 15 dni i zero wysiłku (przez czas brania leku, ale także dwa tygodnie po). Czy tak trzeba czy nie – do dziś nie wiem, ale wolałem nie ryzykować.

jestem gruby i SOCIAL MEDIA

Do połowy sierpnia byłem uziemiony. Na drugą połowę uziemiłem się sam. Dla tych, którzy trochę śledzą moją aktywność i czytają wpisy nie będzie nowością, że od zawsze walczę z wagą. No ten typ tak ma i póki co sobie z tym jeszcze nie poradził. Co począć? Jak łatwo się domyślić przerwa w jeżdżeniu i trenowaniu doprowadziła do skrajnego pogorszenia stanu zdrowia. Antybiotyk też zrobił swoje. Głowa dołożyła rozprężenie i kłopoty gotowe.

Dobijając na wadze do wyniku trzycyfrowego odchodziła chęć jeżdżenia. Jeśli ktoś kiedyś przeszedł coś takiego to pewnie wie jak słabo wygląda jeżdżenie na rowerze przy 50% sprawności, którą się kiedyś miało. To nie jest przyjemne. Kolegom wstyd się pokazać, nie mówiąc o tym, że szanse na wspólne jeżdżenie są żadne bo spływam na pierwszej górce.

W całej tej sytuacji sprawę pogorszały social media. Nie w takim sensie, że ktoś coś pisał, tylko w taki, że to ja nie pisałem nic. I miałem z tego powodu mega duże wyrzuty sumienia. Ale uwierzcie mi, że to jak bardzo zmienia się ludzie życie kiedy zaczyna się robić coś takiego jak blog, jest trudne do przewidzenia. Nie mówię tutaj oczywiście o żadnej glorii i chwale. Chodzi o pewien poziom ekstrawertyzmu, który trzeba z siebie wykrzesać, żeby móc to robić. Jednym przychodzi to z łatwością bo tacy się urodzili, ale są takie osoby jak ja, które nie mają tego w genach. Poziom tego z czym zaczynałem, a tego co z siebie dawałem jak kończyłem był diametralnie różny. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.

Przygoda z blogowaniem, obecnością w social mediach, kręceniem filmów była (jest?) wspaniała. Ale realnie okazało się, że poświęcałem jej w pewnym momencie więcej energii niż jeżdżeniu na rowerze. Zacząłem jeździć po to żeby zrobić materiał na bloga, po to żeby nakręcić film, po to żeby zrobić dobre zdjęcie. Jeśli nie wyjdę na rower to nie będę miał co opublikować. Takie koło zamknięte.

Jeśli kiedyś zastanawialiście się ile to zajmuje czasu to mogę powiedzieć, że spokojnie drugie tyle co samo jeżdżenie. A w przypadku video trzeba to przemnożyć przez 2. 4h trening z którego robiłem wpis i zdjęcia zajmował: 5h poza domem, 3h obróbka fotografii, 2h napisanie wpisu, 1h przygotowanie wpisów do social mediów. Czyli w sumie 11h. W przypadku video: 5h poza domem, 2h zgrywanie i segregowanie materiału video, 4h montaż, 1h postprodukcja, 2h przygotowanie wpisu na blogu, YT i innych social mediów. Czyli w sumie 14h. To zaczęło być sporo.

Oczywiście nie robiłem tego codziennie, ale realnie dwa, trzy razy w ciągu tygodnia. Ciężko to wytrzymać na dłuższą metę mając Żonę, dwuletnie dziecko i kilkudziesięcioosobową firmę na głowie. Nie wytrzymałem. Przyznaję się do tego bo uważam, że to było naprawdę kurewsko trudne przeżycie.

Co gorsze nie było jednego konkretnego źródła. To był długi proces. Dochodziłem do niego przez kilka miesięcy i również kilka zabrało mi, żebym go zrozumiał. Jak już to się stało to potrzebowałem czasu , żeby przekonać się, że chcę o tym napisać.

Dziś jest ten dzień kiedy wszystko zaczynam rozumieć. To także ten dzień kiedy nie czuję się źle z tym, jak było. Przestałem mieć wyrzuty sumienia, że nic w tym czasie nie pisałem i nie dawałem znaków życia. To było mi potrzebne.

Jesień i kolejne wtopy

Wiele osób pewnie uśmiechnie się teraz w duchu i pomyśli sobie, że to musiało się stać prędzej czy później. Pewnie musiało. Pewnie dało się to wyczytać z moich wpisów już dużo wcześniej. Ale ja niczego nie żałuję. Zrobiłem trochę roboty w tym naszym niewielkim środowisku. Wsadziłem kij w jakieś tam mrowisko. Przypłaciłem to po prostu kilkoma kilogramami i chwilami zwątpienia.

Zdrowie mam jedno i dotychczas się o nie nie martwiłem. Po kilku miesiącach „nicnierobienia” moje nastawienie uległo jednak diametralnej zmianie. Okazało się, że wypadnięcie z pewnych reżimów, pospolite „odpuszczenie” ma druzgocący wpływ na moją psychikę i organizm. Rozprężenie głowy luzuje też ciało i sprawia, że staje się ono podatne na „wypadki”.

Na przestrzeni zaledwie dwóch miesięcy (październik i listopad) zaliczyłem dwie poważne „wtopy”. Wypadnięcie ze stawu lewego barku – dwa tygodnie bez ruchu i potem dwa z problemami (to było w październiku), oraz choroba i kolejny antybiotyk – to w listopadzie. I tak na prawdę to chyba właśnie ten aspekt przeszkadza mi najbardziej.

Dekoncentracja w sporcie powoduje słabe wyniki, kontuzje i inne takie przypadki. Ale jeśli pojawia się ona w życiu – sprawy zdrowotne zaczynają się komplikować dużo, dużo bardziej. Z osoby, która mogła się w wieku 36 lat pochwalić wiekiem metabolicznym na poziomie lat 26 (w lipcu) stałem się grubszym panem z wiekiem metabolicznym 51 (grudzeń).

Nadal mam trzy rowery. Żadnego nie sprzedałem (a były takie plany). Znowu jeżdżę sobie w weekendy, czasem wyjdę pobiegać. Nie narzucam sobie reżimów treningowych. Nie biorę ze sobą aparatu i kamery. Chcę po prostu pojeździć. Tak bez niczego. Bez napinki w głowie, że muszę z tego zrobić materiał. Chcę jeździć po to, żeby odzyskać radość z samego jeżdżenia. To jest teraz dla mnie najważniejsze.

Zima i cienka kreska

Co Cię nie zabije to Cię wzmocni i tej maksymy się dziś trzymam. Dalej będę jeździł, chcę trenować, chcę się ścigać, chcę jeździć po górach i mieć z tego dużo frajdy. Bardzo chciałbym też dalej prowadzić bloga, zrobić od czasu do czasu jakiś film. Nie zostanę etatowym blogerem więc musicie wziąć poprawkę na to, że nie będzie to full pro i że czasem pojawią się obsuwy czy chwile przestoju. Zawsze jednak możecie liczyć na to, że jak będzie o czym opowiedzieć to Wam opowiem, a jak nic się nie będzie działo to nie będę zasypywał fanpage i bloga bzdurnymi treściami robionymi na siłę.

Nie odcinam się grubą kreską od ostatnich kilku miesięcy bo nie wiem co przyniesie życie. Ale odcinam się kreską cienką. Chcę pamiętać co było i wiedzieć, że to może wrócić jeśli nie będę miał w życiu rozsądnej równowagi.

Dziś spotkacie mnie już na rowerze. Pewnie bardziej w lesie i możecie mnie nie poznać bo bardziej przypominam kulkę.

Szukam swojej radości.

Mam nadzieję, że z wieloma z Was będę miał okazję się zobaczyć w przyszłym roku. Może gdzieś na trasie, może gdzieś na wyścigu, może w kawiarni. Zawsze fajnie kiedy ktoś podjedzie, powie coś miłego, zapyta co słychać. Wszystkim, którzy zrobili to dotychczas bardzo dziękuję. W dużej mierze dzięki Wam nadal nie sprzedałem tych rowerów 😉

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!