Trening z pomiarem mocy Jaki jest sens wydawać kilka tysięcy złotych na to, żeby móc patrzyć częściej na wyświetlacz Garmina?

Nie byłem pierwszą osobą na dzielni z pomiarem mocy w szosie. Jak na swoje umiejętności i zacięcie do podążania z nowinkami dość późno wszedłem w posiadanie miernika mocy. Pierwszy rok używania tego sprzętu to wielka miłość. Kolejny sezon pokazał, że jak padnie bateria, albo wezmę rower bez pomiaru, to da się z tym żyć.


Na początku powiedzmy sobie prawdę. Z pomiarem mocy jest dokładnie tak jak z każdą inną luksusową zabawką. Są ludzie dla których wydatek na poziomie kilku tysięcy złotych na nowy gadżet nie jest niczym nadzwyczajnym. Są tacy, którzy potrafią tyle zapłacić za cygaro albo szklankę dobrego whiskey. Większość podejdzie do tematu wydania na jakąkolwiek część do roweru kwoty z trzema zerami mało entuzjastycznie. Dlatego od razu chcę wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Jeśli nie jesteś w stanie wytłumaczyć dlaczego rower za 20.000 zł jest lepszy niż rower za 10.000 zł to dyskusja z tobą na temat zasadności zakupu pomiaru mocy nie ma sensu. Nie jesteś zawodowcem i nie jesteś też na tyle walnięty, żeby zrozumieć. W oczach olbrzymiej większości ludzi jeżdżących na rowerach można takie pieniądze spożytkować w dużo lepszy sposób. Jeśli już masz miernik, albo wiesz, że chcesz go mieć to pamiętaj, że nie musisz z nikim dyskutować. Jesteś z góry na straconej pozycji.

Moja przygoda z pomiarem zaczęła się dość nietypowo. W środku sezonu (lipiec / sierpień 2013) buszując po allegro trafiłem na koło złożone na piaście PowerTap G3. Zestaw o tyle ciekawy z mojego punktu widzenia, że zapleciony na stożkowej, karbonowej obręczy Corima. Idealnie pasowało do kompletu jaki kupiłem kilka miesięcy wcześniej. Po szybkiej analizie i konsultacji z trenerem / serwisem uznałem, że to znak i powinienem rozpocząć swoją przygodę z trenowaniem z pomiarem mocy. No bo jak to inaczej nazwać? Takie samo jak moje tylko z mocą. Zrządzenie losu. Takie, które kosztowało jedyne 4000 zł.

20150214-rovverpl-0060788-retina

Zawsze interesowałem się danymi z komputerów, które publikowali zawodowcy, przeczytałem masę książek polsko i anglojęzycznych dotyczących trenowania, w tym także na mocy. Znałem teorię, ale nigdy nie było mi dane odnieść jej w jakikolwiek sposób do siebie, ponieważ nie miałem pojęcia o własnych cyferkach. Jeśli ktoś kiedyś Wam powie, że można to sprawdzić na pierwszym lepszym trenażerze za kilka stówek to pozwólcie mu w to wierzyć. Głupi nieświadomy.

Od sierpnia 2013 roku każdy trening był na wagę złota. Najcenniejsze stały się starty, które pokazywały jak pracuje mój organizm w warunkach trudnych do zaaranżowania samemu.

Przez dobrych kilka lat trenowałem tylko w oparciu o tętno. Jestem pod tym względem nietypową osobą, ponieważ moja częstotliwość uderzeń serca jest raczej niska. Zawsze wszyscy łapali z tego niezły ubaw. Ponoć permanentnie latam w tlenie. No jak tam ile masz? 140. A Ty? 120. O fuck, ale ty mocny jesteś. Bzdura. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Zapamiętaj to.

Najwyższe tętno jakie zanotowałem w zeszłym sezonie to okolice 175 uderzeń na minutę. W zależności od pory sezonu i wypoczęcia serca, próg przemian beztlenowych szacuję na okolice 160 – 163 uderzeń na minutę. Od kiedy zacząłem patrzyć na relację tętna do mocy zauważyłem kilka zależności albo właśnie rozbieżności. Sam nie wiem jak to ująć.

  • Są dni, w których robię treningi (np. interwały) na średniej mocy 300W i notuję tętna poniżej 150, te same treningi w inne dni jestem w stanie robić na tętnach pomiędzy 150 – 160 uderzeń a samopoczucie mogę określić jako bardzo dobre. Często lepsze niż wtedy, kiedy tętna są niskie. To efekt skali zmęczenia, ale świetnie pokazuje dlaczego z tym tętnem różnie bywa.
  • Często podczas tzw. tempówek patrzę jak zachowuje się generowana moc vs. tętno. Ponieważ to długi interwał, może dokładnie przyjrzeć się korelacji. Kiedy trenowałem na tętnie trzymałem się poziomu 148 uderzeń na minutę, teraz trzymam określone waty, np. 280 i zdarza mi się, że średnie tętno z takich watów (ten sam trening tylko w inny dzień) mam różne średnio nawet o 10 uderzeń serca na minutę.
  • Ocenienie czy jest jakiś progres na podstawie tętna było bardzo trudne, żeby nie powiedzieć nie możliwe. No bo niby jak? Nawet jeśli robiłem określone treningi na tych samych trasach i odcinkach, to różnica w powietrzu, temperaturze, czy chociażby samym kierunku wiatru powodowała, że druga wartość, którą mogłem porównywać, czyli prędkość, stawała się zupełnie nieobiektywna.

20150214-rovverpl-0050674-retina

Treningi na mocy zupełnie eliminują efekt braku punktu odniesienia. Albo generuję wyższe waty, albo nie. Mogę każdy trening odnieść do danych historycznych i porównać jeden do jednego. I to jest w zasadzie jedyny sensowny argument za tym, żeby miernik posiadać. Każdy inny argument jaki mi przychodził do głowy był bezsensowny.

Jeśli chodzi o sam sprzęt, sprawa jest beznadziejna. Jest drogo i jeszcze raz drogo. Po pierwsze musisz mieć coś więcej niż licznik kilometrów na linkę i z magnesem na kole. Najtańsza sensowna opcja to jakiś starszy model Garmina. Ja cały czas używam edge 500, wcześniej miałem edge 705 i też by się nadawał. Dołożenie kilku nowych pól w wyświetlaczu jest konieczne jeśli chcesz korzystać z prawdziwych profitów pomiaru mocy. W zależności od systemu potrzebne będą: średnia moc ja używam aktualnie średniej z 3s i z 10s; średnia z okrążenia, na początku jeśli jest taka możliwość warto ustawić też balans prawa / lewa noga. Oczywiście nie wszystkie systemy taką funkcję przewidują.

Poza tym trzeba kupić sam miernik. Ja zacząłem od piasty, a aktualnie posiadam też pomiar w korbie – power2max (koszt ok: 4000 zł). Oczywiście nie jeżdżę na obu na raz. Jeden jest w szosie, drugi zaraz będzie w przełaju. Często na tym rowerze trenuję w gorszych warunkach pogodowych. To jedyne wytłumaczenie po co moc w przełaju. Poza tym nie ma to najmniejszego sensu.

Szosówka to pomiar w korbie, kupiony jeszcze w grudniu. Na amerykańskim ebay’u trafiłem na ostatni brakujący element do mojej składanki Cannondale’a SuperSix czyli korby Hollowgram. Koszt z przesyłką i cłem to jakieś 2400 zł.

Kupiona na allegro Corima wyzionęła ducha, to znaczy obręcz popękała na tyle, że przestała być zdatna do użycia. No i powstał dylemat. Czy reperować koło (nowa obręcz), czy olać koło i kupić moc do korby. Wybrałem to drugie rozwiązanie. Chociaż miesiąc później postanowiłem, że koło też naprawię. Słaba głowa.

20150214-rovverpl-0010247-retina

Czy widzę różnicę w działaniu power2max vs. powertap – tak. Przede wszystkim w przypadku piasty w zasadzie nie było sensu patrzeć na moc chwilową czy średnią z 3s. Zmiany były tak dramatycznie szybkie, że potrzebowałem większego uśredniania. Korzystałem ze średniej z 10 i 30 sekund. No i oczywiście nie ma balansu, pokazującego która noga pracuje mocniej i o ile. W przypadku power2max mogę swobodnie korzystać z 3s i 10s i moc jest pokazywana jakoś płynniej. Nie ma dużych skoków.

W przypadku treningów na zewnątrz, różnice poza tym co napisałem wyżej, w zasadzie nie występowały. W przypadku treningów na trenażerze (tutaj jest przykład) różnica jest spora. Szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że dane w przypadku piasty pochodzą z obciążenia generowanego przez kontakt opony z rolką trenażera. To powoduje uślizgi, a przy bardzo dynamicznych treningach po prostu zaniża wartości. Dokładnie przeczytacie o tym tutaj. Na koniec myślę, że warto jeszcze zapoznać się z tym, co kiedyś opublikował Ptaq w temacie porównania mocy z korby (Stages) do mocy z piasty.

Z perspektywy czasu gdybym jeszcze raz miał podjąć decyzję o zakupie mocy to była by dokładnie taka sama. Jeśli nie masz problemu z tym, że trzeba zainwestować parę tysięcy złotych, żeby móc kontrolować swój sportowy rozwój dużo dokładniej to łap za portfel i bez zastanowienia wchodź w temat. A jak ktoś Cię zapyta po co to mów, że taki miałeś kaprys. Bo pomiar mocy dla amatora to naprawdę zajebisty kaprys.