Mój stary trenażer nie zepsuł się całkowicie. Teoretycznie działa. W praktyce nie. Od kilku lat używałem tego samego sprzętu. Byłem z niego bardzo zadowolony pomimo, że dla spokoju domowników wolałem używać go na balkonie. Dyskomfort związany z hałasem był na tyle duży, że nie chciałem rodziny narażać na konieczność słuchania tego cholernego szumu przez bitą godzinę. Od dwóch tygodni używam sprzętu, na którym mogę jechać i prowadzić normalną konwersację bez przekrzykiwania. Ale nie to jest najciekawsze!
Dziś, żeby móc wstawić rower do mojego wysłużonego trenażera, muszę odpowiednio ustawić docisk koła, spuścić z niego powietrze, wstawić, napompować i dopiero wtedy mogę lecieć z tematem. Trochę kłopotliwe. Chociaż prawda jest taka, że swoje przejścia z nim miałem już wcześniej. To Tacx Satori, taki żółty. Po malowaniu wiadomo, że swoje lata ma. Teraz są niebieskie. Ale po kolei. Kiedy go kupowałem wybór na rynku ograniczał się do produktów Elite i Tacx. Jeśli były jakieś inne to na tyle słabo się reklamowały, że nie miałem bladego pojęcia o ich istnieniu. Ich strata. Wybrałem Satori z dwóch powodów. Po pierwsze miał opinię mocnego, czyli stawiał duży opór. Po drugie był stosunkowo niedrogi jak na jakość wykonania. Oczywiście z tą drugą cechą szła w parze niezawodność.
Prawda jest jak zawsze gdzieś po środku. W praktyce przez te kilka lat problemy techniczne wystąpiły. Ale nie tam gdzie się ich spodziewałem. W pierwszej kolejności zerwałem gwint w śrubie dociskowej. Sam nie wiem jak, ale jakoś mi się to udało. Zdolny jestem. Satori ma taką przypadłość, że żeby zmienić koło z MTB na szosowe trzeba go rozkręcić i wymienić przystawkę. Ponieważ małżonka jeździła na swoim góralu na zmianę ze mną (szosówka), za którymś razem, przy kolejnej frustrującej przekładce, coś dokręciłem za mocno no i się popsuło. Działało tylko na większe koła. Zastosowałem prosty patent i za jakieś grosze skombinowałem koło szosowe, które pasowało do górala. Temat zamiennych treningów rozwiązany.
Satori jest głośnym sprzętem. Koło na styku z trenażerem hałasuje i nie ma przebacz. Taka przypadłość tych rozwiązań. Do tego dochodzi odgłos samego mechanizmu oporowego. Oglądanie i słuchanie TV ma sens tylko w słuchawkach. Samo jeżdżenie tak naprawdę powinno odbywać się tylko z czymś na uszach bo nawet jak jest pusto w mieszkaniu to i tak miałem wrażenie, że co chwila ustawia się kolejny sąsiad w kolejce pod drzwiami. Finalnie przeniosłem się na balkon.
Satori nie ma jakiejś kosmicznej, elastomerowej rolki tylko zwykłą stalową. Koło przy dużym oporze potrafiło się ślizgać. Nawet na dedykowanej oponie Tacx’a. Do dwóch sezonach poradziłem sobie z tym tak, że zacząłem jeździć na mniejszym oporze trenażera, ale na większej „prędkości” koła. W zasadzie udało mi się dobrać tak biegi, że wyeliminowałem uślizgi. Po dwóch latach. Dumny z siebie nie jestem. Ale patent jest.
W brew pozorom bardzo lubiłem ten sprzęt. Uważam, że poza paroma mankamentami to był i pewnie nadal jest – świetny wybór. Na żadnym innym sprzęcie (no może poza Tacx Flow, który ma podobny mechanizm) nie czułem, że trenażer ma dużo więcej do zaoferowania niż to co ja jestem wstanie „podać z nogi”.
Myślę, że w tym miejscu ważne jest napisanie w kilku słowach do czego go używałem. Jeśli już muszę wsiąść na trenażer (bo słabo z czasem, wyjściem na dwór, albo po prostu chcę zrobić konkretny format treningowy) to w zasadzie robię na nim tylko krótkie i mocne (intensywne) treningi. Nie ma siedzenia dupą przez 2h i klepanie bazy. Nie uznaję takich treningów. Nie lubię ich i moim zdaniem są bez sensu. Nic nie wnoszą, a katują głowę, która w zimie i tak jest skatowana. Podstawowy format to tzw. siła. Nie będę teraz opisywał co i jak bo to nie jest wpis o tym. Jak chcecie zobaczyć mniej więcej jak to wygląda (waty, tętno itp) to tutaj jest link do takiego treningu na Strava. Ten trening ma swoje konkretne założenia, specyficzny przebieg i wymaga też od trenażera określonych możliwości. Satori nadawał się do tego idealnie (oczywiście po dwóch latach, jak doszedłem do porozumienia z uślizgami), nie wymagał ode mnie korzystania z najwyższych oporów. 6-7 na 10 w zupełności wystarczały.
Powoli przechodzę do sedna. Kiedy urwałem klamrę do dociskania koła – co oczywiście było moją winą bo zostawiałem go na balkonie i jak złapał mróz to plastik stracił elastyczność i pękł przy zapinaniu koła – w głowie pojawił się pomysł, że to chyba czas na coś nowego. Wiecie jak jest. Czasem dobrze jak się coś po latach popsuje bo można kupić nowe. Nie jestem w tym zapewne osamotniony. Tak więc do pracy został zaangażowany laptop. Naczytałem się o programach do symulacji jazdy, o wykresach w czasie rzeczywistym, pokonywaniu Alpes d’Huez na własnym TV itd. Robi wrażenie. Tylko, że po jakimś czasie zdałem sobie szybko sprawę z tego, że ja najprawdopodobniej użyję tego może raz. A poza tym, potrzebuję dobrego, mocnego sprzętu do treningów, które są precyzyjne i krótkie. Z zaangażowanej w proces treningowy dodatkowej elektroniki wystarczy mi 15 piosenek w smartfonie. Dalej buszując po sieci trafiłem na urządzenie, które wcześniej podpatrzyłem na zawodach przełajowych w Lublinie. Służyło jako sprzęt do rozgrzewki. Poznałem po naklejkach, że to Elite więc szybko wyczytałem w sieci co i jak. Elite Turbo Muin. Co to w ogóle za nazwa?
W lokalnym sklepie rowerowym jestem stałym i wiernym klientem, który w skali roku zostawia konkrety hajs. Polecam Wam również nawiązanie takiej „współpracy” ze swoim LSR, a jak się nie da i czujecie, że pomimo waszego zaangażowania nie wygląda to tak jak powinno – to zmieńcie sklep. W przypadku takich decyzji zakupowych chłopaki w moim sklepie mówią: masz, weź, przejedź się, jak będzie ok to zrobisz przelew, jak nie to oddasz. Profesjonalne podejście do tematu.
Tutaj należy się mała dygresja. W międzyczasie komunikując na FB, że rozwaliłem trenażer dostałem kilka innych propozycji. Była między innymi ta od firmy (dystrybutora, sprzedawcy?) Bkool, której nigdy wcześniej nie kojarzyłem. Cena podobna, trenażer w konstrukcji przypominający moje Satori, ale miał te wszystkie komputerowe bajery z ściganiem się przed TV włącznie. Miałem nawet możliwość skoczenia do pobliskiego sklepu, żeby sobie na niego wsiąść, ale przy moim napiętym harmonogramie dnia telepanie się tam z rowerem jakoś mnie nie zachęcało. A wiadomo, że jak już coś sprawdzać, to jednak trzeba na swoim sprzęcie. Bo inaczej to zawsze będzie nie to. W każdym razie, propozycja była kusząca, opinie zewnętrzne pozytywne, ale nie skorzystałem. Zadałem sobie znowu pytanie: do czego potrzebne mi to urządzenie? I uznałem, że rozwiązania z Turbomłynka, czyli bezpośrednie przeniesienie napędu to właśnie to, co może być moim złotym środkiem.
Zanim dane było mi usiąść na Turbo Muin miałem okazję siedzieć też na Elite Qubo Power Mag. Na max obciążeniu nie było uślizgów. Dlaczego? Obciążenie jakie odczuwałem przy pełnym „przekręceniu” wajchy było takie jak na Satori w połowie skali. Jak dla mnie nie ma o czym mówić.
Przy okazji wertując modele zobaczyłem, że Elite zrobił coś co nazywa się Real Turbo Muin i też ma te wszystkie bajery komputerowe, ale… 5000 zł to lekka przeginka. Tym bardziej, że w styczniu będzie moc w korbie, więc w zasadzie temat pomiarowania treningów jest załatwiony (notabene pomiar mocy to też spory temat, o którym muszę napisać, ale poczekam aż odpalę ten, który właśnie do mnie jedzie żeby mieć trochę więcej doświadczeń).
Przechodząc do opinii po pierwszych jazdach na Turbomłynku chciałem powiedzieć, że jeśli nie macie mocy w korbie to nie ma sensu go kupować. To była naprawdę moja pierwsza opinia po tym jak zasiadłem sobie na rowerze wpiętym w ten trenażer. Garmin pokazywał puls. Koniec. Nic więcej. No bo przecież nie ma tylnego koła, a przednie się nie kręci. Mocy nie ma bo nie ma piasty. Kadencji nie ma bo jest w piaście, czyli w kole, którego nie ma. Prędkości (chociaż to na trenażerze bez sensu) też nie ma. Nie ma zatem dystansu. Jest czas i puls. Na dłuższą metę myślę, że to cholernie irytujące. Nawet w takim domowym York’u mam wszystkie te parametry + elektroniczne sterowanie obciążeniem. W Turbo Muin nie ma nic. Nie ma też żadnej regulacji obciążenia. Po głębszym szperaniu okazało się, że można dokupić moduł prędkości i kadencji, ale nie znalazłem go nigdzie w Polsce. Poza tym po co mi prędkość?A kadencja to na dobrą sprawę z czujnika od Garmina może przecież pójść. Trochę to zastanawiające, że w sprzęcie za 2000 zł nie mogli zainstalować jakiegoś moduł, który mierzyłby parę prostych parametrów. No ale trzeba było znaleźć wytłumaczenie dla wersji o 3000 zł droższej. Tyle tylko, że za tą kwotę to już można o pomiarze mocy w korbie pomyśleć.
Na ale przejdźmy do sedna. Dlaczego finalnie postanowiłem, że ten sprzęt u mnie zostanie. Są trzy powody:
- I tak będę miał zaraz moc w korbie więc nie potrzebuję tego w trenażerze.
- Jest naprawdę cichy.
- Jest najbardziej realistycznie odwzorowującym obciążenie trenażerem na jakim jechałem.
Punkt trzeci wymaga wyjaśnienia. Nie ma takiej opcji, żeby zabrakło na nim mocy. Jest piekielnie „silny”. Ja nie mam szans zbliżyć się do jego pełnych możliwości. Progresja oporu, pomimo, że sterujemy nią tylko poprzez zwykłe przerzucanie łańcucha po koronkach i oczywiście kadencję jest bardzo realistyczna. Czasem miałem wrażenie, że opór rośnie aż nadto, ale może jest to spowodowane brakiem pędu. Ważne jest to, żeby nie wrzucić tam kasety w stylu 11-25 bo będzie rzeź niewiniątek i jedynym rozwiązaniem będzie mały blat z przodu. Myślę, że dobry wybór to 12-27 albo jeśli się da to coś jeszcze większego.
Turbo Muin to na pewno nie jest sprzęt dla każdego. Co więcej mam wrażenie, że to sprzęt dla niewielu. Bo patrząc na liczbę osób trenujących z pomiarem mocy, które znam osobiście (jest ich może z pięć) długa droga przed nami. A ile jest takich, które zdecydują się na to, żeby patrzyć tylko na dane dotyczące czasu i tętna? Nie mam pojęcia, ale wydaje mi się, że jak już ktoś kupuję sprzęt do trenowania w domu to woli widzieć co i jak. Chociażby dla zabicia nudy jak już się uparł, żeby te dwie godziny klepać. Gdyby wersja Real była tańsza to mogłaby wyznaczyć absolutny standard w tej kategorii. Szkoda, że nie jest.
ps. Satori ma nową część, którą zepsułem. Więc wróci do łask. Ale nie wiem jeszcze jak będzie wykorzystywany. Mam do niego sentyment.
Jeśli nadal jesteś głodny informacji o trenażerach zapraszam do mojego wpisu: Zła sława trenażera.
No i koniecznie jak jeszcze Cię nie ma to zapisz się do Notebook’a (mój newsletter) i ściągnij sobie fajne tapety z mojego bloga za free.