Ile procent wystarczy, żeby mnie wykończyć? Pierwszy raz w życiu miałem dość. Pierwszy raz zlazłem z roweru. Pierwszy raz nie dałem rady.

Wulkan jest spoko. Podjazd też jest niczego sobie. Codzienność jeżdżenia rowerem po Teneryfie jest jednak zgoła inna. Każdy, kto chce zobaczyć coś więcej niż Teide, przejechać z jednego końca na drugi, poszwendać się po okolicznych drogach, musi wiedzieć, że prędzej czy później zejdzie z roweru.
I to wcale nie dlatego, że chce.

Kolejnego dnia po wspięciu się na Teide, odwiedziłem w ramach szybkiego rekonesansu miejscowość Masca. To taka malowniczo położona wioska z kilkoma domami na krzyż. Znana jest z dwóch powodów. Pierwszy to wąwóz, którym można wybrać się na pieszą, sześciogodzinną wycieczkę nad sam ocean. Niestety nie byłem. Z wózkiem się nie dało. Podobno ziemia się obsuwała no i młodzież mogłaby nie podołać, o moich plecach nie wspominając. Drugi to droga dojazdowa prowadząca z Santiago Del Teide. Najpierw krótko do góry a potem równie krótko w dół. Z miejscowości, w której mieszkałem, dojechanie do Santiago zabierało godzinę żwawym tempem. W centrum skręcało się w lewo i pięćdziesiąt metrów po tym jak kończyły się zabudowania zaczynał się krótki, treściwy podjazd. W najbardziej stromym miejscu jakieś 20%.

Mała dygresja dla tych co nie do końca wiedzą o co chodzi z tymi procentami. W sumie łatwo to sobie wyobrazić. 20% nachylenia to tak, że na każde 10m pokonanych w poziomie, pokonujemy 2 metry w pionie. Oczami wyobraźni narysujcie sobie taki trójkąt i już. Przeciwprostokątna będzie obrazowała nachylenie terenu.

Droga do Masca
Najwyższy punkt w drodze do Masca. W tym miejscu zaczyna się zjazd.

Z mojej, osiemdziesięciopięcio-kilogramowej perspektywy, te 20% to już sporo. Nawet na najlżejszym przełożeniu raczej przepycham siłowo pedały. Nie ma mowy o długiej jeździe na kadencji powyżej 70 obrotów na minutę. Walczę cały czas, ale umówmy się, że góral ze mnie żaden nie jest i już raczej nie będzie.

Nie wiem dlaczego ten fragment ktoś nazwał na stravie General Franco Climb. Może dlatego, że jest taki sztywny. Jedzie się go krótko bo niecałe 8 minut, ale biorąc pod uwagę wcześniejsze 900m przewyższenia bez jakiegokolwiek fragmentu z górki, czy po płaskim, lekko nie jest. Oszczędzając się, wykręciłem średnio ponad 300W.

Na wysokości ok. 1050 m n.p.m. droga zaczyna w końcu prowadzić w dół. I to od razu konkretnie. Rozpędzenie się do 45km/h trwa kilka sekund. Jak dobrym samochodem. Tylko nachylenie jest takie, że nie wciska w siodło. Całość ciężaru przenoszona jest na ręce. Co więcej zupełnie naturalnie ciało układa się tak, że na siodełku opieram uda a nie cztery litery. Niestety nie da się jechać bardzo szybko. Dokręcanie też odpada ponieważ cała szosa aż do samej Masca wije się niemiłosiernie. Niestety jest wąska i ruch też przy okazji jest spory. Przyznam, że będąc tam nie miało to jednak większego znaczenia. Otaczające góry i wszystko co dzieje się dookoła jest tak oszałamiające, że jedynym zmartwieniem pozostaje pytanie: jak ja to z powrotem podjadę? Tego dnia obowiązki rodzinne spowodowały, że musiałem wrócić tą samą drogą, którą przyjechałem. Kilka razy w trakcie zjeżdżania miałem wrażenie, że popełniam błąd.

Masca
Masca w całej okazałości. Widać też wąwóz wiodący aż do oceanu.

Kiedy dotarłem do Masca (która poza swoim położeniem, wpisuje się w standardy teneryfskiej brzydoty jeśli chodzi o estetykę architektury), nie było za dużo czasu na dywagacje i rozczulanie się nad własnym losem. Trzeba podjechać i tyle. Na rondzie w „centrum” zawinąłem i od razu przystąpiłem do tyrki powrotnej. Udało się. Było łatwiej niż myślałem. Ten podjazd to według mnie kwintesencja tego jak powinien wyglądać trudny, sztywny odcinek do trenowania siły. 25 minut – średnio prawie 300W. Gdyby nie kadencja (średnia 50) można powiedzieć, że warunki idealne. Dla mnie tam i wtedy były naprawdę idealne.

Agrafki powodują, że nie da się rozpędzić. Zresztą nie ma się gdzie śpieszyć. Warto pooglądać.
Agrafki powodują, że nie da się rozpędzić. Zresztą nie ma się gdzie śpieszyć. Warto pooglądać.

Kolejny dzień to odpoczynek. Taką mam regułę treningową, że jeżdżę trzy dni pod rząd i potem staram się robić dzień relaksu. To znaczy dzień dla rodziny. Robię wszystko o co zostanę poproszony. Ja swoje dostałem. Trzeba oddać. Karma – wiadomo.

W sobotę (przedostatni dzień wyjazdu) pojechałem bez planu i trasy – po prostu gdzieś. Dwie godziny szwendania się. Wybrałem inny kierunek wyjazdu z Puerto De Santiago, czyli miejscowość Playa San Juan. Tam skręciłem w pierwszy zjazd w kierunku środka wyspy. Nie sprawdziłem zupełnie gdzie, co i jak i zupełnym przypadkiem trafiłem na jedyną chyba w okolicy drogę, która wiodła pod górę na wprost. Coś powinno w głowie zaświtać, ale nie zatrybiło. Bez agrafek i zakrętów, prosto w kierunku środka wyspy. To oczywiście miał swoje bardzo konkretne odzwierciedlenie w rzeczywistości kolarskiej – podjazd okazał się karkołomy. Miałem wrażenie, że nie spada poniżej 12%. Oczywiście 17 – 18% to żadne spektakularne wydarzenie. Wtelepałem się w ten sposób do miejscowości Tejina. Obrałem drogę na azymut, ale coś mnie podkusiło, żeby w pewnym momencie skręcić w stronę bardzo malowniczego wzgórza i sprawdzić, czy nie ma tam czasem jakiejś szosy.

Podjazd, który mnie pokonał.
Podjazd, który mnie pokonał.

Myślę, że tej SZOSIE warto poświęcić odrębny akapit. To tutaj doznałem swojego upokorzenia. Oczywiście, że zaczynała się 20% agrafką. To już standard. Potem W zasadzie nie schodziło poniżej 10%. W szczytowym punkcie, w tym w którym powiedziałem dość nachylenie asfaltu wynosiło 30,9%. Cały odcinek, który zaczynał się 14% i narastająco kończył fragmentem powyżej 30% miał może ze 250m. Ja na rowerze przebyłem 200m. Podjazd mnie pokonał. Przyznaję się bez bicia. Nie dałem jednak (póki co) za wygraną i po tym jak już zapadłem się pod ziemie ze wstydu, wsiadłem z powrotem na rower (co nie było też łatwe bo nadal nie było płasko) i pojechałem dalej. Niestety nie dużo dalej. Droga cały czas wspinała się fragmentami po 20% i jak zobaczyłem, że zbliżam się do 1,5h jazdy postanowiłem zawrócić. Pokonany dwa razy.

Na szczęście nie rozstałem się z Teneryfą na tarczy. Ostatniego dnia zaserwowałem sobie naprawdę piękną pętlę zaliczając jeszcze raz: Franco, Masca i spektakularny podjazd z Las Cruces do El Tanque z fantastyczną ścianą z widokiem na Garachico. Cztery godziny nikomu nie potrzebnej (bo grudniowej) roboty. Nie zamieniłbym ich na nic innego.

Podjazd do El Tanque
Podjazd do El Tanque

Podsumowując. To był szalony tydzień. Pod każdym względem. Jedyne szaleństwo jakiego nie doświadczyłem to to sylwestrowe. Każdy dzień, na przemian z dzieciakiem i rowerem, to wyzwanie. Spać chodziłem o 22:00. W sylwestra o 1:00. Pobudka jak jeszcze było ciemno. Intensywność sportowa dnia codziennego. Pod każdym względem. Nie żałuję żadnej minuty i z pełną odpowiedzialnością polecam ten kierunek na grudniowy odpoczynek od zimnej Polski.