Teneryfa to Teide. Czynny wulkan nazywany Piekielną Górą. Co prawda ostatnia erupcja miała miejsce na początku XX wieku, ale efekty licznych wybuchów na przestrzeni stuleci widać w każdym miejscu. Warto się o tym przekonać, szczególnie na szosie.
Najdłuższy podjazd jaki udało mi się dotychczas zaliczyć to ten z St. Etienne na Col de Croix de Fer – centrum francuskich Alp. Stało się to dwie godziny po tym, jak minęła mnie kolumna Tour de France. To był 2012 rok – trzy sezony temu. W poziomie wiedzy i doświadczenia kolarskiego to wieki temu. Po niezapomnianych emocjach na najpiękniejszym stadionie świata, bardzo chciałem sprawdzić, jak to jest wjeżdżać jedną górę przez dwie godziny. Na cały podjazd składały się dwie przełęcze (przez Col du Glandon). Prawie 1600 metrów przewyższenia. Mój dotychczasowy, życiowy rekord.
Przyjeżdżając na Teneryfę było oczywiste, że Teide musi zostać doświadczone. Powodów miałem wiele. Z czysto sportowych pobudek zależało mi też na tym, żeby zobaczyć jak będzie się przy takim wysiłku zachowywał mój organizm. Kiedy poczuję i zobaczę spodek mocy spowodowany zmęczeniem i jak duży będzie. W cyferkach. A jak! Nigdy wcześniej nie miałem możliwości, w tak perfekcyjnych warunkach, zobaczyć co i jak. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ze swoim doświadczeniem będę borykał się jeszcze z czym innym. Ponadto pojawiła się w końcu szansa na zrobienie nowego najdłuższego, życiowego podjazdu. Żal nie skorzystać. Poza wszystkimi sportowymi aspektami o podjeździe i tym co mnie czeka nie wiedziałem nic. Nie zerknąłem na mapę, nie zobaczyłem zdjęć, nie wlazłem na Wikipedię. Dowiedziałem się od Patryka, że to około trzech godzin, a podjazd jest równy i przyjemny. O tym, że przejadę się magiczną drogą po płaskowyżu Las Cañadas dowiedziałem się w momencie, w którym go ujrzałem.
Plany na wycieczkę były dwa. Nic nie wskazywało na to, że decyzja co do wersji zapadnie wcześniej, niż na szczycie. Ponieważ udało nam się przy pomocy miłego pana z recepcji hotelowej ogarnąć samochody dla naszych towarzyszek, jedna wersja zakładała, że zjazd będzie już nie na rowerach. Ha ha. Jakoś ani na chwilę nie uwierzyłem, że w moim przypadku będzie to możliwe. Ale w sumie nigdy nie byłem na wulkanie. Może jest coś czego nie wiem. Na wszelki wypadek uprzedziłem Żonę, że decyzję podejmę na górze. Droga miała być dziurawa i niebezpieczna.
Ruszyliśmy z Patrykiem o jakiejś nieśpiesznej porze w kierunku bazy startowej – czyli miejscowości Tamaimo. Brzydkiej jak nie wiem co. Zresztą odnoszę wrażenie, że większość miejcowości, które są położone w głębi Teneryfy jest zaniedbana. Dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że to jeden z częstszych europejskich kierunków wakacyjnych.
Pierwsze osiem kilometrów z Puerto de Santiago do Tamaimo to jeden z trudniejszych odcinków na całej trasie. Widoki żadne, droga słaba, spory ruch samochodowy (jak na tutejsze warunki). Nogi jeszcze nie rozruszane, a przez 40 minut pokonuje się 530 metrów przewyższenia. Stabilne 3W/kg (255W). Taka komfortowa strefa. Bez specjalnego ciśnięcia, jak trener przykazał. On też miał coś do powiedzenia, mimo że to wakacje. Ale o ile w nogach pożaru nie ma, to z nieba żar się leje. Pojawia się pierwsza wizja, że jednak będzie ciężko,. Wełniana potówka, którą założyłem to jakieś nieporozumienie. Klata na wierzchu – od razu lepiej. Zapowiada się piękna druga połowa dnia.
W zasadzie prawdziwa droga na wulkan zaczyna się za Tamaimo. W tej miejscowości skręca się w prawo i wjeżdża na niesamowitą drogę – półkę – z której widok rozpościera się na całe nabrzeże. Nie jest przesadnie stromo, ale do 10% nachylenia spokojnie parę razy podchodzi. Samopoczucie rewelacyjne. Zaczyna się dokładnie to na co tak długo czekałem. Prawdziwa, wijąca się w górach droga. Nie jest to długi fragment, ale malowniczy i naprawdę przyjemny do podjeżdżania. Całość zabiera raptem dwadzieścia minut, ale to są te miłe dla nóg chwile, ponieważ zmęczenia nie ma żadnego, a mięśnie są już rozgrzane.
Kiedy mija pełna godzina jazdy wjeżdżamy do miejscowości Chio. Kolejnego brzydkiego miasteczka, przez które na szczęście tylko przelatujemy. To jedyny fragment na całej trasie o relatywnie niewielkim nachyleniu. Bardzo szybko zaczynamy znowu podjeżdżać. Takie stałe 6 do 7% będzie nam już teraz towarzyszyło przez prawie całość trasy. Ponieważ od Chio znajdujemy się na wysokości ponad 730 metrów n.p.m. postanawiam jednak zapiąć z powrotem koszulkę. Rześko się zrobiło. Pierwszy raz przeszło mi przez myśl, że skoro wjeżdżamy na ponad 2000 metrów n.p.m. to może jednak ta przeciwdeszczowa kurtka w kieszonce to trochę za mało. Mam przecież rękawki. Będzie dobrze. Jem jedno małe ciastko zbożowe.
Mała dygresja o jedzeniu. Z powodu dużej ilości rzeczy, które musieliśmy zabrać doszedłem do wniosku, że nie zabiorę ze sobą tony batonów energetycznych, białkowych, żeli, izotoników i całej reszty towaru. W sklepach rzecz jasna poza napojami sportowymi nie za bardzo jest w czym wybierać więc dużo nie myśląc wsadziłem do kieszonki dwie paczki ciastek zbożowych – każda po trzy sztuki (jakieś 240 kcal / paczka) i do tego cukierki Werther’s originals. Wiecie, takie mleczne landrynki. No ja wiem, że głupio, ale zakładałem, że na trzy godzinki w zupełności wystarczy. Do dziś nie wiem jak to policzyłem. Do tego dwa bidony picia – izo.
Nie wiadomo kiedy wjeżdżamy ponad 1000 metrów n.p.m. i dookoła zaczyna się robić coraz ciekawiej. Zjadłem pozostałe dwa ciastka z pierwszej paczki. Flora zmienia się na iglastą i nie wiedzieć w jaki sposób wyrasta z pumeksu. Dokładnie tak wygląda tutaj ziemia. A w zasadzie można powiedzieć, że nie wygląda. Bo jej nie ma. Nie ma takiej typowej miękkiej, wilgotnej ziemi. Jest skała, która wygląda jak gąbka, ale jest piekielnie ostra. Na sikanie lepiej za daleko w laczkach z karbonowymi podeszwami się nie wybierać. Można sobie elegancko parę szlifów doprawić.
Wraz ze zmianą otoczenia zmienia się też droga, po której jedziemy. Jest bardzo szeroka, nie ma na niej ruchu, ale momentami jest dziurawa. Nie są to typowe wyrwy jak w naszych krajowych międzymiastowych, ale jest pewna chropowatość, która sprawia wrażenie, że jest nierówno. Nie wije się. Od czasu do czasu są szerokie zakręty. Za każdym jednym pojawia się prosta tak długa, że końca nie widać. Cały czas 6% w górę. Z każdym pokonanym metrem ubywa tylko drzew, a przybywa monumentalnych skał. Część z nich to zapewne pozostałości po erupcjach, a część to pozostałość po budowie drogi. Ciężko rozróżnić. Przynajmniej mi – laikowi w temacie geologii. Zaczynam odczuwać trudy wspinaczki, więc po raz drugi sięgam po jedzenie – dwa kolejne ciastka.
Można powiedzieć, że droga z Chio do kaldery Las Cañadas ma dwa oblicza. Pierwsze jest stosunkowo nudne, ale zielone. Drugie jest ciemne, ponure, przytłaczające, ale za to, za grosz nie jest nużące. A to za sprawą szczytu Teide, który wyłania się z każdym kolejnym zakrętem w coraz wspanialszej okazałości. Na wysokości 1450 metrów n.p.m. po raz pierwszy można zobaczyć z czym przyjdzie nam się jeszcze zmierzyć. Na obszernym asfaltowym łuku zakładam rękawki. Jest już naprawdę chłodno. Okolice wyglądają jak kopalnia węgla. Do księżyca nie mogę porównać bo nie byłem. A kopalnię widziałem. Czarno, wszędzie wielkie pumeksowe czy bazaltowe kamienie i skały. A wszytko pokryte brązowym żwirkiem. Ciekawe jest to, że zawsze wyobrażałem sobie taki krajobraz jako zupełnie czarny. Tymczasem w rzeczywistości jest brunatny, czasem czerwony a czasem żółto-brązowy. To na prawdę kraina jedyna w swoim rodzaju.
Na wysokości około 1700 metrów n.p.m. robimy stopa. Jest mini parking, niezły punkt widokowy, trzeba zjeść drugą paczkę ciastek (trzy sztuki). Usiadłem sobie na murku i było mi naprawdę błogo. Fajny poziom zmęczenia. Cyferki poszły jakieś 20 watów w dół. 260-280W to już ciśnięcie, a 220-240 wydawało się ok. Nim się obejrzałem wydarzyły się dwie znamienne w skutkach rzeczy. Po pierwsze dojechały do nas nasze Panie. Z moim synem rzecz jasna. Czyli jakby co jest backup. Po drugie zrobiło mi się zimno. Tak naprawdę chłodno. Koszulka z powodu wełnianej potówki była cała mokra, spodenki trochę też. No nie za dobrze to wyglądało. Postanowiłem założyć kurtkę. Wychłodzenie na postoju jest na tej wysokości momentalne, szczególnie jak ubranie jest mokre. Niestety kurtka nie oddycha (ma za to inną zaletę – jest mała i lekka) więc po jakimś czasie czułem, że się gotuję. Z jednej strony dobrze, bo się ogrzałem, z drugiej takie wahania temperatury dla organizmu to nic dobrego. Na szczęście przygotowania na saunie nie poszły na marne. W takich momentach to się naprawdę przydaje. Organizm nie doznaje szoku i jest w stanie sobie poradzić z zmianami, a co więcej nie wpływa to na wydolność. Przynajmniej takie jest moje odczucie.
Po wjechaniu powyżej 1900m n.p.m. moim oczom ukazał się inny świat. Poczułem się trochę jak na jakimś amerykańskim filmie drogi przejeżdżając przez jakiś słynny kanion. Po lewej górujący szczyt Teide a po prawej ostre szczyty przypominające mur i biegnące przez cały horyzont. Do tego zero chmur i piękne grudniowe, popołudniowe słońce. Mimo, że droga znacznie się wypłaszcza, to nadal jadę mocno. Dostajemy w twarz silny, zimny wiatr. Kurtka już dawno zdjęta. Jest zimno, ale przez walkę z powietrzem nie odczuwam chłodu. Czuję za to bardzo konkretny spadek wydolności. Spowodowany pewnie wysokością, zmęczeniem i głodem. Zaczynam wcinać cukierki jeden po drugim, ale umówmy się… w jednym jest zaledwie 20 kcal. Nawet jakbym zjadł całą paczkę na raz to i tak jestem bez szans na uzupełnienie strat energetycznych. Czuję, że coś się zbliża.
Doganiają nas dziewczyny, które na parkingu karmiły młodego. My ciśniemy dalej pod wiatr. Przyznam, że już nawet nie mam siły na częste wyciąganie gopro. Jadę po prostu ile mogę i zastanawiam się ile jeszcze. Droga ciągnie się w nieskończoność. Dojeżdżamy do wzgórz, na które patrzyliśmy się już od kilku kilometrów. Skręt w lewo i dalej to samo – końca nie widać. Skały z niewielkich punktów na horyzoncie okazały się wielkie i dopiero teraz czuć, co robią z wiatrem. Nie robi się spokojniej. Wręcz odwrotnie. Powstaje tunel powietrzny, który sprawia, że pedałuje się naprawdę ciężko.
Droga jest tak długa, że końca nie widać. Nie jest zupełnie płasko. Cały czas pnie się delikatnie pod górę. Po jakimś czasie z 3 robi się 11%, a ułożenie skał powoduje, że wiatr znacznie się nasila. Poza standardowymi przeciwnościami w pewnym momencie pojawia się coś z czym nie miałem jeszcze do czynienia. Podmuch wiatru wzbija w górę tumany pyłu, w który centralnie wjeżdżam. Nie da się patrzeć, oddychać. Nie wiedziałem co robić, ale na szczęście nie trwało to długo. Dalej pod górę i pod wiatr. Jest moment, w którym w dolnym chwycie przy 300W czołgam się 8km/h. To taka chwila, którą potem pamięta się do końca życia. Wtedy właśnie poczułem, że przyszła bomba.
W oddali zobaczyłem schronisko. Pełen nadziei, że to koniec naszej wyprawy dołożyłem jeszcze trochę w korby, ale na niewiele się to zdało. Patryk oznajmił mi, że jedziemy dalej. Jeszcze ze dwa – trzy kilometry do stacji kolejki linowej. Dwa – trzy kilometry, pod wiatr, z rosnącym nachyleniem, na pełnej bombie. Myślałem, że nie dojadę. Kiedy zadał mi pytanie: jak żyję odpowiedziałem: Tylko ta twoja pomarańczowa kurtka pokazuje mi gdzie mam jechać. Nic poza nią nie widzę.
Na stację wjechaliśmy po trzech godzinach i czterdziestu minutach. Spadek mocy i wytrzymałości jaki zaliczyłem szczególnie po trzeciej godzinie był bardzo duży. Myślę, że przekroczył 80W jeśli chodzi o strefę komfortu wysiłkowego. Te ostatnie chwile z dużym nachyleniem i pod wiatr pokazały, że to co normalnie byłbym w stanie wysprintować, w czwartej godzinie jest już niewykonalne. Pewnie przyczyniło się do tego złe jedzenie, ale może chociaż trochę schudłem… jakoś sam nie wierzę w to co piszę.
Przeznaczając na stopy w sumie około dwudziestu minut, cała wycieczka dała pełne cztery godziny samego podjazdu. Kiedy dotarliśmy do stacji kolejki, wpadłem do baru i pochłonąłem bułę z prosciutto mimo, że nie jem mięsa. Chwiałem się na nogach. Walnąłem kubeł coli. Usiadłem na murku, na słońcu. U podnóży Teide. Ze zmęczenia zapomniałem zrobić zdjęcie. To był cholernie długi podjazd.
Zobacz cały podjazd na strava.com.
Epilog
Żeby nie było. Pewnie, że zjechałem. Ci, którzy mnie trochę znają wiedzą, że nie mam do końca równo pod kopułą i nie potrafiłbym sobie odmówić tej przyjemności. Mimo, że zamarzałem. Siedzenie na murku, na słońcu, dobrze mi nie zrobiło. Mokre ubrania spowodowały wychłodzenie. Postanowiłem szybko ruszyć. Po drodze zaliczyłem schronisko, żeby się ogrzać, bo na pierwszym odcinku zjazdu, pomimo kurtki, szczęka latała mi jak za małolata. Pożyczyłem od Patryka cieplejszą kurtkę i rękawiczki i w godzinę i dziesięć minut byłem na dole. Zjazd rewelacja. Bez żadnego kręcenia jedzie się ponad 50km/h, a jak się dobrze ułoży to 65km/h. I tak przez godzinę. Oczywiście z wyhamowaniami, chociażby po to, żeby jakieś zdjęcie zrobić, albo po prostu wyprostować styrane gnaty. Najbardziej odlotowe jest to, że zupełnie nie czuje się upływającego czasu. Trochę inaczej niż podczas podjeżdżania. Jakby trwało to zaledwie piętnaście minut.
Teide podczas pierwszego spotkania pokazała, że jest górą cierpliwą. Kilometr po kilometrze przygotowuje, czasem trochę nudzi, ale do samego końca potrafi wycisną z kolarza energię. I pomimo pięknej scenerii, słońca, potrafi przetestować nogę na każdym etapie sportowego zaawansowania. Jednym zdaniem: zbierać hajs, rowery w walizki, rodziny pod pachę i w grudniu na Teneryfę!
A tutaj jest zjazd.