Wymarzony dzień

Nie muszę wstać o żadnej godzinie. Nikt mi nie powiedział, że mam coś dziś załatwić. Nie mam zobowiązań, do nikogo nie muszę zadzwonić i najprawdopodobniej nikt nie zadzwoni do mnie. Jestem sam. Zapowiada się dobry dzień na rowerze.


Jest poranek. Nie wiem, która godzina bo nie mam zagarka, nie potrzebuję go. Podnoszę kołdrę i energicznie wstaję z łóżka. Dziś jest to zdecydowanie łatwiejsze niż przeważnie. Mój organizm jest w wypoczęty. Głowa również. Dziwne uczucie. Kiedy podnoszę się z łóżka odczuwam siłę i witalność jakiej nie czułem od bardzo dawna. To trochę zaskakujące, ale od razu przypominam sobie gdzie jestem. Wszystko staje się oczywiste.

Podchodzę do rozsuwanych, szklanych drzwi z sosnowymi framugami. Jest coś w surowym drewnie co sprawia, że czuję się dobrze. Może trochę jak w domu, tak przytulnie i ciepło. To takie stłumione przypomnienie o tym, że jestem w miejscu, w którym natura jest najcenniejsza. Nie ma plastiku, pcv i innych wymyślnych, nowoczesnych materiałów. Jest drewno – szlachetne.

Lekkim ruchem ręki rozsuwam drzwi i wychodzę na balkon. Widok zapiera dech w piersiach. Cały horyzont wypełniają góry – dwu i trzytysięczniki, ośnieżone na samych szczytach. Słońce jest jeszcze na tyle nisko, że duża ich część nadal znajduje się w cieniu, co sprawia, że widzę je trochę jak przez mgłę. W dole miasteczko powoli budzi się do życia. Ruszają pierwsze samochody dostarczające sery, mleko i świeże pieczywo do lokalnych sklepów. To będzie dobry dzień.

Po szybkiej porannej toalecie idę do kuchni i przyrządzam sobie pyszny omlet z trzech jajek i zjadam dwa tosty z nutellą. Popijam szklanką świeżego mleka. Wracam do pokoju i z szafy wyciągam swój ulubiony strój kolarski. Zakładam spodenki, koszulkę, rękawki, skarpetki. Idę do przedpokoju, w którym czeka na mnie wymyty poprzedniego dnia rower. Patrzę na niego z dumą. Nie dla tego, że jest dobry. Dlatego, że tyle razem przeżyliśmy.

Wychodzę z domu, wskakuję na siodełko i ruszam lekkim wzniesieniem na wschód. Przede mną  piękny i bezchmurny dzień na rowerze. Po drodze mijam znajomą twarz, starszą kobietę na składaku, która jedzie w przeciwnym do mnie kierunku. Uśmiecham się ale nie odpowiada. Hmmm. W sumie z nikim jeszcze dziś nie rozmawiałem. Dziwne uczucie.

Pierwsze dwie godziny jazdy to bajka. W zasadzie nie mam czasu na to, żeby myśleć o czymś konkretnym. Chłonę chwile i rozkoszuję się tym co przede mną. Za każdym razem kiedy słońce wychodzi zza któregoś z mijanych po prawej stronie szczytów, wystawiam twarz na ciepłe, poranne promienie. To uczucie świeżości jest obłędne. Ciągnący się podjazd przychodzi mi lekko. Praca nóg zamiast zmęczenia i bólu przynosi lekkie pieczenie, które sprawia mi jedynie przyjemność.

Nie zatrzymuję się na szczycie. Nie czuję takiej potrzeby. Jest gorąco, ale w taki sposób jaki lubię. Delikatny suchy wiatr sprawia, że nie odczuwam pieczenia na skórze. Czuję wspaniałe, ciepłe, górskie powietrze. Krótkie wypłaszczenie wkrótce się kończy i zaraz za ostrym skrętem w prawo zaczyna się pierwszy zjazd.

Z każdym kolejnym metrem czuję jak rośnie adrenalina. Dohamowuję na zakrętach w ostatniej chwili i za każdym razem pokonuję agrafki na granicy przyczepności. Jadę pewnie. Nie boję się. Przez myśl nie przeszła mi nawet jedna negatywna myśl o ewentualnych konsekwencjach upadku. Ścinam zakręty. Chcę czuć jeszcze większą prędkość. Na prostych wiszę na kierownicy, przesuwając maksymalnie ciężar ciała na przednią część roweru. Powietrze jakby nie istniało. Nie stawia żadnego oporu. Lecę.

Po jakimś czasie jestem znowu na dole – w dolince przeciętej pięknie wijącym się górskim potokiem. Zatrzymuję się, schodzę z roweru i idę obmyć twarz w lodowatej wodzie. Słońce jest już wysoko, wszystko wskazuje na to, że to dopiero połowa dnia. Uśmiecham się. Biorę głęboki oddech i wskakuję ponownie na rower.

Przejeżdzam przez mostek, za którym rozpoczyna się kolejny podjazd. Schowany w cieniu góry, ciemny, sztywny i poprzedzielany odcinkami wiodącymi przez tunele. Nie liczę czasu, ale podjeżdżam go zdecydowanie dłużej niż poprzedni. Nadal nie czuję żadnego zmęczenia. Wręcz przeciwnie, z każdym metrem pokonywanym w pionie jedzie mi się lżej i szybciej. Podjazd z asfaltowego zmienia się w szutrowy. Tylne koło od czasu do czasu uślizguje się na grząskiej nawierzchni.

Patrzę co jakiś czas w dół na to jak pracują moje nogi. Są chude, widać zarysy pracujących mięśni. Nigdy tak nie miałem. A może miałem… W sumie nie pamiętam. Podnoszę wzrok i samowolnie zatrzymuję się. Przede mną wielki czterotysięcznik skąpany w zachodzącym słońcu. Abstrakcyjne kolory, których nie odda żadne płótno, żaden ekran i nic co zostało stworzone ludzkimi rękoma. Wzdycham. Odruch silniejszy ode mnie. Wytężam wzrok, żeby zobaczyć jak najwięcej detali. A może tylko po to, żeby utrwalić w sobie ten widok, żeby już nigdy go nie zapomnieć. Oczy zaczynają łzawić. Nie wiem, czy to przez wpatrywanie się w majestatyczny pejzaż przede mną, czy może dlatego, że to co mnie otacza jest takie piękne.

Przez całą drogę powrotną nie mogę wyjść z podziwu jakie szczęście mnie spotkało. Śmieję się sam do siebie. Po drodze, w jednej z mniejszych, mijanych miejscowości, widzę parę młodych ludzi. Przytulają się, ale nie tak ostentacyjnie. To jedna z tych scen, która ma w sobie jakąś głębszą prawdę, jakąś głębszą szczerość.

Myślę o nich w drodze do domu. Docieram tam tuż przed zmierzchem. Wchodzę, odstawiam rower, ściągam ciuchy, idę pod prysznic, a potem przygotowuję sobie kolację. Siadam do stołu. Obracam się w prawo i w lewo. Jakieś dziwne uczucie sprawia, że podnoszę się od stołu. Idę do pokoju. Wracam do kuchni. Zaczynam szukać. Ale czego? Nie wiem, nie mogę sobie przypomnieć. A jednak wiem, że było coś o czym powinienem pamiętać. Co zgubiłem? Zostawiałem? Gdzie to jest? Może powinienem kogoś zapytać? Ale kogo? Jestem sam? Zaraz zaraz, jak to sam?… Czuję, że po plecach przechodzi mnie dreszcz. Podnoszę wzrok marszcząc czoło.


Zrobiło się ciemno. Tak kompletnie ciemno. Słyszę stłumiony jęk. Wydaje mi się, że mam otwarte oczy, ale nic nie widzę. Dźwięk jest cały czas ten sam – rytmiczny, głuchy i cichy. W polu mojego widzenia zaczynają zarysowywać się kształty. Okno, parapet, szafka. Wiedzę i czuję, że leżę na łóżku. Pod kołdrą – jest mi ciepło. Zerkam na koniec łóżka. Stoi tam mała, kiwająca się i cicho jęcząca postać zasłaniająca buzię jakąś szmatką. Podnoszę się i patrzę na okno. Ciemno, szaro, leje. Zerkam na koniec łóżka. Wyciągam ręce… Tymuś… Co Ty tu robisz? Jest piąta rano… No dobra, chodź, kładź się tutaj, śpimy jeszcze chwilę…

Mmmm?

Jednak nie sam 🙂