Utul Żonę w sobotę robisz test

Nadszedł ten dzień. A w zasadzie tydzień. Nie mogę iść na rower trzy dni z rzędu. Może się okazać, że nawet cztery. Jest to wydarzenie o tyle spektakularne, że o ile sięgnę pamięcią ostatni raz taką tragedię przeżyłem w lutym tego roku. Wtedy musiałem pojechać na wakacje do Meksyku. Na tydzień. Bez roweru.

Tym razem przeszkodą jest praca. No i rzecz jasna plan treningowy. W wtorek nie mogłem jeździć bo miałem odpocząć. Wtorki to przeważnie właśnie ten jeden dzień w tygodniu kiedy nie trenuję. Przydaje się. Nie mogę zaprzeczyć. Ale niestety kolejne dni czyli środa i czwartek to już inna sprawa. Środa dwanaście godzin w pracy i do tego może ze cztery godziny snu, a w czwartek pięć godzin snu i od szóstej rano w pociągu. Delegacja. Odpowiedź trenera: Środa i czwartek tulisz Żonę, w sobotę test.

A z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że jestem bardziej zmęczony niż po Trophy, a w sumie przed mną jeszcze dziś cały dzień. Nietrenowanie w momencie kiedy z dokładnością na kliku godzin tygodniowo realizuję plan od pół roku sieje zniszczenie w mojej głowie. W skrócie: utyłem już chyba z dziesięć kilo, w spodenki kolarskie na bank się nie zmieszczę, bo mam uda i łydki o objętości mojej narożnej wanny, sapię przy przechodzeniu na zielonym przez czteropasmową ulicę idąc za kolesiem, który w lakierkach porusza się szybciej ode mnie no i oczywiście wszystko mi już dawno (od wczoraj) spadło, mieśnie sflaczały i na bank wróciłem na poziom jaki miałem w styczniu. Dodam, że Żona rodzi w sierpniu więc i tak już z mojego jeżdżenia w tym roku wiele nie zostało.

No i jak ja mam teraz zrobić ten dwudziestominutowy test mocy w sobotę? Z ostatnich trzystu czterdziestu pięciu watów powinienem zrobić przynajmniej trzysta pięćdziesiąt a najlepiej trzysta pięćdziesiąt pięć. Muszę się poprawić o trzy procenty. Jak nie to nie wiem co będzie… Chyba nie wrzucę treningu na stravę.