Sympatyczny peleton

Kiedy pierwszy raz wybrałem się na Rondo (babka – czyli taka warszawska weekendowa ustawka, pseudo wyścig) poległem zaraz za tamą w Dębe. Polegnięcie polegało na odpadnięciu z grupy. Puszczeniu koła. Samotnym powrocie do domu. Drugi raz było lepiej. Za zaporą przed grupę wysprintował naprawdę duży kolega. Myślę, że mogę go tak określić. Był widocznie większy ode mnie. Stówa jak nic. Świetna okazja do zabrania się. Ktoś mnie rozprowadzi pomyślałem. Jadę. Zupełnie nieświadomy przy okazji pociągnąłem za sobą całą czteroosobową grupę. Oczywiście kolega po stu metrach miał dosyć. Ja po jakiś trzystu. Ciekawe uczucie kiedy po zerknięciu przez ramię zorientowałem się, że właśnie pierwszy raz w życiu zabrałem się w ucieczkę. Oczywiście totalnie ugotowany. Trudno. Wsiądę chłopakom na koło i kawałek dam radę. Dałem. Jedną zmianę. Na drugiej podjechał do mnie jakiś kolarz spojrzał mi w oczy i powiedział: Co się k…a gapisz? Zap…alaj!

Od tego czasu rozpoczęła się moja trauma związana z ucieczkami i ściganiem na szosie. Chwilę trwała. Nadal z nią czasem walczę. Tamte słowa pamiętam do dziś. Nie podobały mi się zupełnie. Nie tego oczekiwałem od bardziej doświadczonych kolegów na wyścigu o frytki. Długo sam siebie przekonywałem, że to wypadek przy pracy i nie wszyscy tacy są.

Ale potem nadeszły takie dni jak dziś. Po dwóch sezonach doświadczeń w ściganiu na szosie jadę w peletonie ramię w ramię z gościem, który poprzedniego dnia wygrał inny wyścig pokonując cały dystans ze średnią czterdzieści cztery kilometry na godzinę. Gadamy na linii startowej, śmiejemy się, mamy FUN. Dookoła atmosfera taka sama. Sympatyczny peleton. Wszyscy pozytywni. Bez spinki. Bez ku…ew i innych epitetów. Ściganie też się zaczęło. Wiadomo. Poszedł ogień wtedy kiedy miał pójść. Może to kwestia tego, że mamy sierpień, końcówkę sezonu, albo taki moment łapania oddechu przed ostatnimi wyścigami, które już we wrześniu. Może Ci, co byli nastawieni na konkretne wyniki, już je osiągnęli. Nie wiem.

Ja swoje zrobiłem. Czułem, że to nie mój dzień. Więc zupełnie bez sensu, po trzydziestu minutach jazdy, pojechałem sobie sam. Odpaliłem wrotki solo i przez niecałe dziesięć minut oddałem się swojej wersji medytacji. Ból w nogach, palące płuca, uśmiech na twarzy i gęsia skórka. Tak. Wtedy czuję, że żyję. Jasne, że mnie dojechali. Jasne, że przegonili. Ale znowu miałem zupełnie nieplanowane MOJE dziesięć minut. Kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.