Wróciłem do ścigania na szosie. Chociaż nie wiem czy można to nazwać ściganiem. Lokalny ogórek to w pojęciu wielu nic nie warta ustawka, czasem jakoś zorganizowana, z plastykowymi pucharami i uściskiem dłoni burmistrza. Ja pewnie i taki nigdy tej przyjemności mieć nie będę bo nawet w mastersach nie mam szans na pudło. Są lepsi i tyle. Dla mnie to nie ważne.
Lubię szosę. Lubię te wyścigi. To dla mnie prawdziwe ściganie. Rywalizacja. To nie jest maraton, w którym jadę co mogę, daję z siebie tyle ile chcę, odpoczywam jak chcę, cisnę jak mi się podoba. Na szosie jest inaczej. Właśnie wtedy kiedy już nie mogę ktoś odpala wrotki i okazuje się, że jednak jeszcze dam radę. Muszę i tyle. W wyścigu szosowym odpadniecie z grupy oznacza koniec zabawy. A dla mnie to jest zabawa. Więc chcę zostać jak najdłużej. Najlepiej do końca. To są dwie godziny podczas których nawet nie mam chwili, żeby pomyśleć o czymkolwiek innym niż o tu i teraz. Bujanie w obłokach jest bez sensu. Trzeba skoncentrować się na tak prozaicznych sprawach, że nie ma czasu na nic innego.
Szosa to taki sprint, który trwa po prostu trochę dłużej. Intensywność taka jak w liceum w biegu na 60 lub 100 metrów. Na końcu tętno potrafi osiągnąć wartości maksymalne, dla niektórych 180 dla innych nawet 210 uderzeń na minutę. Amatorski wyścig szosowy to taki sprint (5 – 10% poniżej tętna maksymalnego), który trwa dwie godziny. Boli? Nie cały czas. Boli wtedy kiedy nie chcesz. A jak nie boli to pojawia się taka myśl, że może trzeba zrobić coś żeby zabolało? Uciec od grupy? Oderwać się? Pogonić za ucieczką?
I co z tego, że to ogór. Podrzędny wyścig gdzieś w Polsce z samymi amatorami na linii startowej. Nie jestem PRO. Nie będę. Nawet jeśli myślę o tym, że gdybym mógł to chciałbym być. Kto wie? Tylko czy cierpiałbym wtedy bardziej? Albo męczył się mniej? Na poziomie, na którym się ścigam są tacy sami ludzie jak ja. Też dajemy z siebie wszystko. Tylko mniej możemy. Każdy ma tyle samo zacięcia. Jednego dnia ktoś poświęci się bardziej. Innego nie ma siły. Każdy z nas jest tam po to, żeby przez dwie godziny mieć wszystko w dupie. Wyżyć się. Upodlić, zmęczyć i mieć dosyć. Na tydzień.