Szczególnie w zimie łatwo jest powiedzieć: Nie idę. Ciemno, zimno, ponuro. Wyjście z domu wiąże się z opuszczeniem ciepłej i przytulnej strefy komfortu. A coś jeśli nie idę bo nie mogę?
Przykładowo: zakładam, że od poniedziałku będę pił więcej wody. Statystycznie jestem w stanie wytrzymać dwa do trzech dni. Jeśli w kolejnej dobie dalej wytrzymam w swoim postanowieniu to będzie dobrze. Jeśli nie, to oznacza, że nici z nowego przyzwyczajenia. Kolejny sprawdzian za jakieś trzy – cztery tygodnie. Wtedy okaże się, czy postanowienie znacznie zmieniać się w przyzwyczajenie.
Styczeń to miesiąc, który dla większości osób jest miesiącem wyzwań. Postanowienia noworoczne są modne dlatego w tym roku nic sobie nie postanowiłem. Lecę dalej konsekwentnie z rzeczami, które zaplanowałem zmienić bez względu na to jaka jest pora roku. Liczby nie kłamią. 92% postanowień noworocznych nie ma szans na powodzenie. Powód jest prozaiczny i każdy student psychologii może go wyrecytować. Nie można podejmować trwałych decyzji w oparciu o przymus, który nie jest poparty przygotowaniem mentalnym, a przede wszystkim zwykłym przemyśleniem tematu. Do pewnych rzeczy trzeba się po prostu przekonać, uwierzyć w to, że mają sens i coś wniosą.
Ale w sumie nie to chciałem napisać. Wróćmy do głównej myśli. Rytm. Nienawidzę w niego wchodzić a jeszcze bardziej z niego wypadać. To jedna z gorszych rzeczy, która może spotkać osobę trenującą. Niestety w przypadku amatorów, dla których jakby nie patrzeć jest to ucieczka od rzeczywistości, wypadanie z rytmu to element codzienności. Najważniejsze to z nią nie walczyć. Długo mi zajęło (i przyznam, że nadal czasem jeszcze nie do końca działa) aby przestać się frustrować z powodu tego, że coś pokrzyżowało moje plany i założenia. To właśnie trener spowodował, że zacząłem trochę inaczej do tego podchodzić. Przestałem się spinać. A przyznaję bez bicia, że kiedyś tak nie było.
W miniony piątek i sobotę przesiedziałem łącznie jakieś 24 godziny w pracy. Takiej pracy, w której pomiędzy kilkoma 10 minutowymi przerwami nie odchodziłem od stołu. Prowadziłem rozmowy, dyskusje, wymyślałem, kombinowałem. Praca umysłowa na wysokich obrotach przez kilkanaście godzin na dobę. Bez żadnej przesady powiem Wam, że ostatni raz tak zmęczony byłem po tym jak wróciłem w zeszłym roku z Trophy. Po powrocie do domu zasnąłem na kanapie co mi się w zasadzie nigdy nie zdarza.
To jest absolutnie niesamowite ile energii potrzebuje organizm do myślenia. Doceniłem sport, który uprawiam jeszcze bardziej. Nie chcę sobie wyobrażać gdzie bym teraz był w swoim życiu zawodowym, gdyby nie kolarstwo. Zdałem sobie sprawę jak praca i pasja są ze sobą nierozerwalnie połączone. Uzupełniają się i poprawiają cechy, które wykorzystujemy w jednym i w drugim przypadku. Często o tym ostatnio myślę. Zarówno w pracy jak i w sporcie jestem na etapie, na którym potrzebuję konkretnego skoku do przodu. I to nie w skali mikro. Chodzi o kolejne lata, a nie miesiące. W długim okresie przygotowałem bazę i wytrzymałość i siłę. Teraz przyszedł czas na szybkość.
Mimo całego zapału zdarza mi się, że w drodze na spotkanie, wyłączam radio w samochodzie i przez ledwie 15 minut sam na sam myślę o pracy, w której nie czułbym odpowiedzialności i stresu. Tylko proste, przyziemne, normalne zmęczenie fizyczne. Ciekaw jestem jak bym się w tym odnalazł. Chociaż po kilku minutach bardzo szybko wracam na ziemię i wiem, że nie dał bym rady.
Niedziela była dniem powrotu do rytmu, wcale nie bolesnym, bardzo przyjemnym, pomimo aury. Ważne jest to, żeby nie zwlekać. Nie mówić sobie: Spoko, jutro też jest dzień. To nie ma żadnego znaczenia. Pewnie, że jest. Ale życie jest krótkie, a tyle fajnych przygód do przeżycia. Im wcześniej weźmiemy się w garść tym mniejsza szansa, że wypadnięcie z rytmu przerodzi się w czyste lenistwo.
Pojeździłem. Miałem dużo radości z trzech godzin spędzonych z kumplami gdzieś w lesie. Tak po prostu. W ciszy, spokoju, z powiewem zimnego, styczniowego powietrza na twarzy.
Jak zaczął padać śnieg to zrobiło się nawet całkiem przytulnie.