Ile ma teraz? Sześć miesięcy? To i tak długo wytrzymałeś. Myślałem, że to będzie wcześniej. Nie ma bata. To musiało w końcu Cię dopaść… – w tych słowach trener oznajmił mi, że nadszedł mój czas. Myślę, że w trochę innym znaczeniu niż się spodziewałem.
Myślę, że jestem Wam coś winien. Tyle wysiłku i zaangażowania ile wkładacie w moje ostatnie aktywności wymagają ode mnie pewnych działań. Po pierwsze, powyżej jest player Spotify. Wrzucam do niego jedną piosenkę, której słuchałem pisząc ten tekst. Myślę, że jej charakter, wymowa i brzmienie świetnie oddają emocje, które są teraz we mnie. Załóż słuchawki, wciśnij play (to jest legalne) i przeczytaj ten tekst z tą muzyką w tle. Sprawdźmy czy ten eksperyment się Wam spodoba. Jeśli tak, zagości na dłużej. Daj znać w komentarzu.
Druga rzecz, o której muszę wspomnieć to szczerość. Jestem Wam winien kilka słów prawdy o tym co się aktualnie u mnie dzieje.
Nie jestem Robocop’em. Wbrew temu do czego Was przyzwyczaiłem też mam swoje wzloty i upadki. Wiem, że najfajniej jest motywować i zachęcać do aktywności, pełni szczęścia i życia z twarzą zawsze wystawioną do słońca. Tylko, że czasem tego słońca po prostu nie ma. Albo brakuje czegoś innego. W moim przypadku nie ma snu.
Może uznacie, że jestem rozpuszczony. Może dla wielu z Was spanie po 5 – 6 godzin na dobę to rarytas, ale ja swój organizm przyzwyczajałem latami do snu po 8 – 9 godzin na dobę i bardzo ciężko jest mi to teraz zmieniać. Co więcej, świeżo upieczony ojciec z ząbkującym pierworodnym nie będzie spał równe 6 godzin dzień w dzień. No taka nasza rola, każdy to przechodzi i trzeba jakoś sobie z tym poradzić. Sen jest przerywany, nieregularny i ze trzy razy w tygodniu czuję się rano jakbym poprzedniego wieczora walnął pół litra, wypalił paczkę fajek i spędził noc na pętli autobusowej. Jak na studiach. Tylko wtedy trochę inaczej się regenerowałem. Kebab i ajran do południa wystarczał w zupełności.
Kiedyś myślałem, że te zmiany nie nadejdą, że rzucane przez doświadczonych kolegów (dzięki Przemek) hasła Wyśpij się póki możesz! to takie czcze odzywki. Teraz już wiem, że nie do końca.
Wracając do trenowania. Zwykle o tej porze roku mam motywację wywaloną w kosmos, trzymam dietę i latam z basenu na siłownię, żeby potem w domu zrobić jeszcze siłę na trenażerze. W zeszłym roku to był standard. W tym jest inaczej. W tygodniu nie mam siły i ochoty na aktywność fizyczną inną niż droga z kanapy pod prysznic i z łazienki do łóżka. Czasem przejdę jeszcze przez kuchnię. A jak! W zasadzie jedyna aktywność, która daje mi przyjemność i odreagowanie to ta weekendowa. Dlatego jej pilnuję.
Andrzej powiedział mi, że nie ma innej opcji w takiej sytuacji jak odpuścić. Wyluzować, zdjąć sobie z głowy reżimy, nie planować, nie spinać się i dać odpocząć systemowi motywacyjnemu. Taki reset głowy. I powiem Wam, ze kolejny raz w życiu przekonuję się o tym, że jeśli ktoś jest bardzo mocno zaangażowany w jakąkolwiek aktywność, musi mieć pewien punkt obiektywnego odniesienia. W przypadku sportu takiego jak kolarstwo (i myślę, że każdego innego wytrzymałościowego również – to do was triatloniści i biegacze!) trener to ważny element. Nie chodzi już o układanie planów i konkretnych treningów, ale właśnie o świadomą pomoc w sytuacjach kryzysowych, o zdjęcie z głowy bagażu psychologicznych bzdur, którymi sami siebie obciążamy. Muszę iść, muszę zrobić. Możecie krytykować, że to spina, że to za daleko zaszło, że potraficie sami takie rzeczy kontrolować, ale pamiętajcie, że każdy ma inny punkt widzenia i inną osobowość. Jedni nie potrzebują do sensownej samokontroli niczego i nikogo, inni znowu mają permanentną tendencję do samodestrukcji. Zresztą z kimkolwiek z doświadczonych trenerów nie porozmawiacie, przeczytacie wywiad o treningu amatorów (nawet w pismach o kulturystyce) każdy powtórzy jak mantrę, że amatorzy mają skłonności do samozajechania.
Tym razem to zarówno zmęczenie fizyczne jak i psychiczne. Z jednej strony odczuwam niewsypanie, a z drugiej jest dla mnie obciążeniem fakt, że nie mogę trenować tak jakbym chciał, albo dokładnie tak jak jestem do tego przyzwyczajony. Ale zakładam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Teraz jest czas dyspensy. Nie oznacza to, że roweru nie dotykam. Wręcz przeciwnie. Kiedy mam ochotę i idę sobie pojeździć. Ale nie planuję, nie zmuszam się, nie realizuję założeń. Nabieram wiatru w żagle. Na szczęście to dopiero luty, a na dworze jest jak jest więc wiele nie tracę.
Może ta intensywna jesień i nietypowy grudzień spowodowały, że jest tak a nie inaczej. Nie wiem. Ale na pewno po tym sezonie będę wiedział więcej. Poznaję siebie w zupełnie innej roli, walczę z innymi przeciwnościami, a jak wiadomo co nas nie zabije to nas wzmocni.