Jutro ostatni, czwarty dzień mikro cyklu, który zaliczam od czterech tygodni. Zmęczenie jest już spore. Głowa jeszcze się trzyma, płuca i serducho dają radę, ale nogi powoli odmawiają posłuszeństwa.
Cykl zaczyna się od krótkiego treningu siłowego. Niby godzina, ale taka, że jak nałoży mi się to z jakimś trudniejszym dniem w pracy to schodzę z roweru na czworaka. Kolejny dzień to rozkręcenie nogi tak do dwóch godzin. Wczoraj nie wyszło. Trzy godzinki w grupie i lekko nie było. No cóż czasem głowa ponosi. Dobrze, że nie jestem na pensji bo premię pewnie by mi dyrektor sportowy zabrał za takie wygłupy. Dzień trzeci znów konkretny trening funkcjonalny. Przeważnie interwały. Całość tak do trzech godzin. No i na koniec, ostatniego dnia, mocna czterogodzinna jazda w grupie. Ogólnie w cztery dni spędzam ponad 10 godzin w siodełku.
Mam świadomość, że to jesień. Wiem, że większość powoli odpuszcza, roztrenowuje się, zaczyna myśleć o zimie, odpoczynku, świętach i tak dalej. Ja mam swoje zdanie na ten temat, które pewnie nie jest zbyt popularne, ale w tym roku mam zamiar to porządnie przetestować i udowodnić, że przerwa jesienna w kolarstwie amatorskim to mit.
Założenia są proste. Po pierwsze jestem amatorem. Nie startuję tyle co zawodowcy więc moje obciążenia fizyczne są nieporównywalnie mniejsze. Po drugie zawsze w ciągu roku zdarzają się momenty, czy to za sprawą pracy, czy rodziny, że są dni albo tygodnie bez roweru. Odpoczynek jest wtedy wymuszony. Po trzecie jesień to według mnie jedna z najlepszych pór roku w Polsce, żeby się porządnie najeździć. Od kilku lat mamy w zasadzie do końca listopada naprawdę piękną pogodę. Nie jest za gorąco, nie jest za zimno. Niewiele pada. Na leśnych duktach jest twardo i szybko, a to dodatkowo motywuje do zmiany roweru z szosowego na terenowy. Multidyscyplinarność ponad wszystko.
Jesień to także sezon bez startów. Szosa kończy się w zasadzie już we wrześniu. Maratony na początku października. Co prawda zaczynają się przełaje, ale frekwencja na nich jest jak kot napłakał i trzeba pamiętać, że to mimo wszystko wysiłek na godzinę.
To wszystko powoduje, że ten okres jest z amatorskiego punktu widzenia idealny na poprawienie tych rzeczy, w których jest się najsłabszym. Nie trzeba przejmować się bezpośrednimi przegotowaniami startowymi, nie trzeba klepać bazy, pilnować tętna, nie przekraczać progów itd itp. Ale warto zastanowić się w czym jesteśmy słabi i spróbować nad tym popracować.
Czasem chodzi o technikę, czasem o szybkość, wchodzenie w zakręty, zjazdy, podjazdy, starty, sprinty, co kto woli. Ja swoją największą słabość tego sezonu właśnie odkryłem. I zaczynam nad nią pracować. Maksymalne wysiłki 3 do 5 minut. Cierpię, umieram, nie jestem w stanie jechać równo, wiercę się na siodełku, zmieniam kadencję. No po prostu dramat. Dziś przetestowałem to dokładnie. 3×3 minuty w okolicach 400W, przerwa i kolejne 3×3 w tych samych okolicach. Skończyło się szybko bo już po piątym interwale zjechałem poniżej 370W i przerwałem. Trening do odmowy. Jest nad czym popracować. To wbrew pozorom bardzo mnie cieszy. Chcę poznawać swoje słabości. Pracować nad sobą, doskonalić się w tym co robię.
Wbrew pozorom od sportu do spraw typowo życiowych droga jest bardzo krótka. Kto z Was dzięki konsekwencji treningowej nie zauważył poprawy w efektywności w pracy? A kto z was poza jazdą na rowerze siedzi i dłubie w nosie? Nie znam takich. Wszystkie znane mi osoby zaangażowane w jakikolwiek sport to jednocześnie ludzie, którzy na innych polach swojego życia są spełnieni. Nie są ludźmi sukcesu, hartami, wilkami, wyrobnikami, lemingami, słoikami i żadną inną obraźliwą, stereotypową grupą społeczną. Są spełnieni. Szczerzy. Czytaj: są szczęśliwi. Nie liczą sukcesów bo nie muszą. Nie walczą, nie rywalizują, nie gonią. Wiedzą, że czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby potem skoczyć w przód. To też po prostu życiowi sportowcy, tylko Bozia mniej w nóżkach dała.