Ale jestem k…a cienki

Jest październik. Środek pięknej, polskiej jesieni. Dla wielu koniec sezonu kolarskiego. Zawodowcy zawiesili rowery w garażach. Przenieśli się nad Como, żeby w ramach relaksu robić 160 kilometrów regeneracji z przystankiem na kawkę z ciastkiem. Ja tymczasem, gdzieś pomiędzy totalnym wirem w pracy, a kolejnym skokiem rozwojowym dwumiesięcznego syna, robię dwa solidne treningi przełajowe.


We wtorek, pierwszy raz w tym roku miałem okazję pojeździć po lesie, na przełaju, po ciemku. Nie było czarno. Świtało, ale bez lampki raczej nie byłoby opcji. Plan na ten dzień przewidywał co prawda spokojną jazdę bazową, ale facebook nie pomaga w trzymaniu się planów. Kolega z zaprzyjaźnionego klubu kolarskiego (Ośka Warszawa) zapytał czy ktoś się wybiera na przełaj do lasku, który znajduje się w zasadzie tuż obok mnie. Czekać długo nie musiał rzecz jasna. Ja mam słabą głowę i takich wyzwań jak wtorkowy przełaj o 6:30 rano nie odpuszczam.

Wyszła z tego bardzo fajna jazda. Godzinka aktywnej jazdy bez zbędnego obijania się. Zaliczone wszystko co potrzebne do dobrego treningu przełajowego: przeszkody, korzenie, schodki i szybkie szutry. Dobra, nie było piachu. Ale po niedzieli jakoś za nim nie tęskniłem.

Po pierwsze przypomniałem sobie (pomógł Andrzej), że nie umiem jeszcze jeździć na rowerze.
Po pierwsze przypomniałem sobie (pomógł Andrzej), że nie umiem jeszcze jeździć na rowerze.

Mniej więcej od dwóch tygodni zacząłem znowu jeździć rano. I to tak dosyć konsekwentnie. Organizm przestawił się raz dwa, chociaż przyznam, że brak długich wieczorów jest znowu wyzwaniem szczególnie w kontekście prowadzenia bloga. W żadnym razie jednak bym teraz tego nie zmienił z dwóch powodów. Poranek to jedyna chwila w ciągu dnia kiedy mój organizm jest fizycznie w stanie fundować sobie taki wysiłek (wieczory po pracy się do tego nie nadają). Druga sprawa to brak komunikacji ze światem. Nikt nie dzwoni, nie pisze smsów i maili. Wszyscy śpią. Mam spokój.

Dzisiejszy dzień już w zgodzie z planem zaczął się również treningiem przełajowym. Tym razem z trenerem (Andrzejem). Trzeba było popracować trochę nad techniką. Niby już kilka dobrych lat w siodełku za mną, ale to co zaliczyłem dziś to w pewnych aspektach zupełnie nowe doznania. Po pierwsze przypomniałem sobie (pomógł Andrzej), że nie umiem jeszcze jeździć na rowerze. Po drugie przypominałem sobie, że mam grubą, ciężką dupę. Po trzecie przypomniałem sobie, że sprzęt trzeba umieć oszczędzać bez względu na stopień zagięcia na trasie.

W temacie numer jeden. Robiłem dwa interwały (ok. 7 minut) w tempie wyścigowym. Pierwszy pojechałem all out, czyli ile fabryka dała. A niestety dała nie za wiele bo po trzech minutach miałem czarno przed oczami. Za mocno na początku ustawia jazdę na resztę trasy. Tylko, że to nie jest jak na szosie, czy góralu. Nie da się po prostu lżej kręcić. Na przełajowce pracuje całe ciało. Wszystko trzeba wybierać, ręce lekko na kierownicy, ale na tyle czujnie, żeby jakiś korzeń nie spowodował utraty kontroli nad torem jazdy. Tyłek cały czas lekko nad siodełkiem. Odpowiednie składnie się w każdy zakręt, żeby nie wylądować na drzewie. I to wszystko na pełnym zakwaszeniu organizmu. Na końcu interwału chciało mi się wymiotować. Nie byłem w stanie wypowiedzieć żadnego zdania poza: Ale jestem kurwa cienki. Drugi interwał pojechałem niewiele lżej na początku, ale za to mądrzej na całej trasie. Starałem się dokładniej wybierać momenty, w których szedłem na maksa. Dodam, że to nie jest jakaś obca trasa. Jeżdżę tamtędy często więc znam drzewa, zakręty, hopki, korzenie itd. Mogłem to zrobić już za pierwszym razem, ale nie zrobiłem. Po prostu wcześniej patrzyłem na nią trochę inaczej. W złych momentach rozkręcałem i w złych odpuszczałem. Kilka takich poprawek i uwag od Andrzeja (oczywiście w trakcie) i drugi interwał zrobiłem 30 sekund szybciej niż pierwszy na mniejszym zmęczeniu. Czułem, że jadę szybciej i płynniej. Po prostu lepiej.

...zacząłem jeździć za szybko i agresywnie vs. umiejętności techniczne...
…zacząłem jeździć za szybko i agresywnie vs. umiejętności techniczne…

Temat numer dwa wraca jak bumerang, ale zacząłem się nim poważniej zajmować więc o efektach pewnie za jakiś czas będę mógł coś też napisać.

Temat numer trzy. Coś nie mam w tym roku szczęścia do sprzętu. Albo zacząłem jeździć za szybko i agresywnie vs. umiejętności techniczne. Często łapię gumy, łamię sztycę, rozwalam koła. Dziś przydarzyło się to ostatnie. Może nie w taki bardzo spektakularny sposób, ale ewidentnie przednie koło wyzionęło ducha. Było już lekko uszkodzone, ale dziś je dobiłem. Definitywnie. Także będzie pewnie konieczność jakiejś małej zmiany więc będzie też okazja do przetestowania czegoś nowego.