Škoda Velo Toruń to impreza, która jest skazana na sukces. Ma świetną oprawę medialną, dobrych, znanych sponsorów, doświadczenie organizatorskie i główną osobowość kolarską ostatniego sezonu – Michała Kwiatkowskiego. Do tego rosnąca popularność rowerów szosowych powoduje, że na jej pierwszą edycję zawitało ponad 1000 uczestników. Wynik, którego nie powstydziłby się żaden z cykli czołowych, polskich maratonów MTB.
Moja decyzja o starcie zapadła w momencie, w którym dowiedziałem się, że taka impreza będzie miała miejsce. W swojej charakterystyce to dla mnie idealny wyścig. Nie ma za dużo podjeżdżania, potrzebna jest wytrzymałość na ok. 3h, duża grupa, relatywnie wysokie tempo – wszystko tak jak lubię.
Specjalnie wybrałem się do Torunia dzień wcześniej. Zabrałem rodzinkę, żona kierowała. Wszystko zgodnie ze sztuką. No może poza tym, że w piątek poszedłem spać koło 3 nad ranem. Taka praca, taka branża, trafił się grill firmowy. Nie można było odmówić. Miałem nadzieję, że umiar w jakiś sposób uratuje mnie przed tak zwanymi skutkami dnia poprzedniego.
Poza przetarciem się w wyścigu ŻTC w Chmielewie w poprzednim tygodniu i kilkoma treningami VO2Max wykonanymi w poprzednich dniach specjalnych przygotowań nie było. Škoda VeloToruń to jednak nie cel sezonu. Trochę na to za wcześnie, poza tym z powodów zmian w życiu osobistym ten sezon i tak nie jest i nie będzie moim życiowym. Czerpię radość z jazdy i trenowania takim jakie jest.
Start honorowy
Chodziły słuchy, że mieliśmy zacząć lekko. Taki start honorowy, żeby wyjechać spokojnie z miasta. Jakieś 10 – 15km za samochodem, nie wyprzedzając jadącego z przodu Kwiatka. Ci, którzy mieli okazję pojeździć z Mistrzem Świata w Warszawie wiedzą, że czasem spokojnie z przodu nie oznacza spokojnie dla tych co jadą z tyłu. Warunki atmosferyczne bardzo szybko dały o sobie znać. Wiało mocno, ale zupełnie się tym nie przejmowałem ciesząc się, że jadę sobie spokojnie i szybko pokonuję kolejne kilometry. Wyłączając rozruchowy kilometr średnia prędkość startu honorowego (do ok. 20km trasy) wyniosła niecałe 43km/h. Sami możecie sobie odpowiedzieć na pytanie na ile był spokojny.
Genialną sprawą było to, że każdy mógł w tym czasie poczuć się jak zawodowiec. I to nie jest jakiś tam slogan ze strony www. To myśl, która przeszła mi przez głowę kiedy jechałem ponad 50km/h w kilkuset osobowej grupie (no może trochę mniej bo jednak się szybko porozciągało). Słyszałem niesamowity, inny niż to co znam szum opon i kół, który wydaje taka liczba dobrego sprzętu na szosie. Najważniejsze było jednak to, że pierwszy raz miałem możliwość jechania całą szerokością czteropasmowej ulicy zamkniętej tylko dla nas. Gęba się cieszy.
Pierwszy rant
Mam nadzieję, że większość czytających bloga wie co to rant. Ja też wiem. Nie tylko z nazwy, ale też z doświadczenia. Umiem się ustawiać, wiem kiedy się tworzy i jak go unikać. Tylko, że tym razem tak zaaferowało mnie to co dzieje się dookoła, że zupełnie zapomniałem o tym, co może się wydarzyć jak zmienimy kierunek jazdy.
Po 20km nogi zaczęły mi dawać znać, że jazda z wiatrem jest całkiem fajna, ale wbrew pozorom kosztuje sporo. Nie ma koła, trzeba kręcić dość mocno, żeby utrzymać solidne tempo. Na pewno łatwiej odpoczywa się jak jest wiatr w twarz i chowa się za kimś, niż kiedy jedzie się dużą grupą z wiatrem.
Dwudziesty kilometr to też zakręt w prawo, który będę pamiętał jeszcze długo. Wszedłem w niego gdzieś w okolicach pierwszej setki startujących. Momentalnie zdałem sobie sprawę z tego, że zaczynamy jechać z bardzo silnym bocznym wiatrem. To była kwestia sekund kiedy zdążyłem powiedzieć Arturowi, który ze mną jechał, żeby uważał, bo będą ranty. Sam znalazłem się na jednym z nich po dwudziestu metrach.
To oczywiście idealny moment, żeby przycisnąć więc grupa zasadnicza szybko się ustawiła i tak zrobiła. Perfekcyjny moment, żeby odsiać stawkę do minimum i spowodować, żeby nikt wystarczająco wykwalifikowany się nie utrzymał. Z tego co widziałem to jakieś 50 osób utrzymało się w grupie, w której ustawił się wachlarz. Reszta szła przy krawędzi drogi jak po sznurku. I co 50m ktoś pękał. Teraz kiedy patrzę na zdjęcia, które robiło gopro w tym momencie widzę, że odległości pomiędzy poszczególnymi osobami były naprawdę spore. W zasadzie większość jechała sama.
Dla mnie ta prosta trwała długo. Całe trzy minuty, pod konkretny wiatr, praktycznie bez koła z przodu, ze średnią prędkością 41,2km/h (max na początku po rozkręceniu to 52,6km), średnia moc to 376W (max 960W), tętno średnie 170 (max 175, gdzie mój max to 175). Te parametry spowodowały totalny zapiek obu nóg. O ile byłem w stanie skoczyć raz może dwa komuś kto mnie wyprzedzał (tak, tak, byli tacy) na koło, ale tylko na chwilę. Minął mnie też Artur, ale nawet nie zareagowałem.
Po wyjściu z zakrętu wiatr zaczął znowu wiać w plecy. Co to oznacza? Pełny gaz. Gonimy grupę pierwszą. Bardzo szybko powstały niewielkie grupki, które zaczęły naciągać w pogoni za czołówką. Starałem się utrzymywać po kołach za kolejnymi zawodnikami, ale wychodziło mi to różnie. To był w zasadzie ten moment, w którym motywacja siadła. I to tak całkiem porządnie. Były myśli o tym, że mogę w sumie zatrzymać się i zawracać, że nie chce mi się robić samemu tych 100km itd itp. No klasyk.
W tym momencie zobaczyłem z prawej strony Kwiatka i Łukasza Wiśniowskiego na poboczu, za potrzebą. Stanęli sobie od tak. Na siku. Nie muszę Wam mówić co to zrobiło z moją już i tak nadwątloną motywacją. To zresztą chyba najlepiej oddaje różnicę między nami amatorami a chłopakami z pro peletonu. Ja tu umieram a oni zrobili sobie przerwę na sikanie. Kurwa.
Nie muszę chyba dodawać, że pojawili się w tempie ekspresowym, przeszli wszystkich i równie szybko dołączyli do grupy głównej, która zapewne szła ogniem, żeby zgubić jak najwięcej osób jak najszybciej.
Ja spadałem sobie z grupki do grupki, aż uspokoiłem tętno i namówiłem swoją głowę, żeby jechać dalej.
Pogoń
Przed sobą miałem obraz następujący. Hen, hen grupę główną, do której dociągnął Artur a po drodze jeszcze jedną grupę, w której wiedziałem tylko tyle, że powinienem być. Potem okazało się, że jechał w niej Maciek. Trochę trwało to moje odpoczywanie, zanim zabrałem się do roboty, za co mogę przeprosić kolegów, u których przez parę dobrych kilometrów wiozłem się na kole, ale w końcu siły wróciły i zabrałem się do roboty.
Mniej więcej w połowie wyścigu siły wróciły i byłem w stanie wyjść na czoło grupy i zacząć pracować. W międzyczasie chłopaki zrobili już część roboty i mieliśmy w oddali cały czas kontakt wzrokowy z drugą grupą. Zabrało to jakieś 35 minut, żeby do nich dojść ponieważ jechaliśmy w zasadzie już tylko pod wiatr. Przepracowałem to solidnie (prawie 300W średnio z tego czasu) i finalnie udało się do nich dospawać.
Połączenie się grup przeważnie powoduje, że robi się spokojnie. Oni nie mają już motywacji, bo ktoś ich jednak dogonił, a my jesteśmy na tyle zmęczeni, że trzeba uspokoić jazdę. Od czasu do czasu ktoś się chciał zerwać, ale raczej wszystko było kontrolowane poza tym, każdy wiedział, że z tak silnym wiatrem z przodu ucieczka wymaga konkretnej nogi. A jej chyba już każdemu trochę brakowało.
Wjechaliśmy więc taką grupą do Torunia. Co ciekawe urwał się nam jeden kolega, który dojechał kilka sekund przed nami. Czyli jednak się dało. Szacun.
Pozostali szli na sprint o miejsce nr 70. A co tam. W końcu to zabawa. Owczy pęd, któremu oddałem się z przyjemnością.
Muszę przyznać, że poza tym jednym głupim błędem taktycznym na początku, bawiłem się przednio. Trasa bardzo ładna. Mnóstwo kibiców na drodze (to był chyba absolutny rekord jaki widziałem). I co więcej nie tyle stali i patrzyli, ale naprawdę kibicowali, nawet nam – jadącym w drugiej czy trzeciej grupie. W zasadzie nie było ruchu na drogach, na których jechaliśmy. Oczywiście zdarzały się jakieś pojedyncze przypadki, ale to normalne.
Dla mnie Škoda VeloToruń to na chwilę obecną impreza obowiązkowa w kalendarzu. Mam nadzieję, że będzie co roku, i że co roku będzie na niej Kwiatek. Bo chociaż raz chciałbym z nim dojechać w grupie. Fajnie, że nadal wszystko przed mną.
Zapis z całego wyścigu znajdziecie na moim profilu na strava.com.