nie ma bramy

Dziś był idealny dzień żeby zdobyć kilka kolejnych kolarskich doświadczeń. Cała Warszawa pojechała do Gdyni na wyścig. Ci co nie pojechali (a było ich naprawdę mało) i mieli ochotę pojeździć trochę szybciej, wybrali się o 9:15 na Rondo Babka. Taki warszawski, szosowy standard sobotnio – niedzielny. Harty na Cyklogdyni więc zapowiadało się spokojnie. Idealne warunki treningowe. Znajomych prawie brak, ale Maćka spotkałem.

Po wczorajszym mocniejszym treningu perspektywa zrobienia dziś 130 kilometrów w żwawym tempie była mało zachęcająca. Rewelacji się nie spodziewałem. Zgodnie z nastawieniem, od samego początku starałem się nie szaleć. Nie uciekać, nie naciągać, po prostu jechać swoje i oszczędzać siły na ewentualny finisz.

Wszystko szło zgodnie z planem, ale na hopce pod zaporę Dębe poczułem, że o ile jechanie ze stałym, równym tempem jest dla mnie zupełnie znośne, to już wchodzenie w strefy powyżej 450W zaczyna być lekko problematyczne. Nie kręciło się tak jak powinno. Na kolejnym podjeździe tej trasy przyniosło to opłakane efekty. Spłynąłem jak kajak Dunajcem. Na szczycie podjazdu miałem chyba ze 20 metrów straty do grupy. Na szosie to przepaść. Dodatkowo po podjeździe raczej się nie czeka na resztę tylko poprawia. No i chłopaki ewidentnie poprawili. A u mnie w nogach pusto. W głowie za to pełno. Tyle myśli o rezygnacji i spokojnym powrocie do domu, że aż mi się głupio przed samym sobą zrobiło. Tym sposobem urządziłem sobie 5 minut ostrej tyrki w połowie trzeciej godziny jazdy. Cały interwał dzięki któremu udało mi się dogonić grupę trwał około 10 minut. Tylko i aż. 10 minut w pogoni za grupą. Grubo ponad 300W. Udało się. Spora w tym zasługa pana w samochodzie, który jechał za nami jako wóz techniczny Sante BSA (młodzież przyjechała potrenować jazdę w grupie). Teraz już wiem (oczywiście w mikro wydaniu), że po samochodach można do grupy dołączyć. Chwila na zderzaku pozwoliła odpocząć nogom. Oczywiście plan na sprint w końcówce trzeba było lekko zmodyfikować. Dodatkowo wjeżdżaliśmy w trudniejszą sekcję ze słabym asfaltem i kolejną hopką. Plan: utrzymać się i oszczędzać nogę ile się da. Nie jechać z tyłu. Szybo udało mi się założenia zrealizować. Jednak trochę pary w nogach zostało. Nie jest źle.

Doczłapałem się do ostatniej prostej i nawet udało mi się trochę odpocząć. Szliśmy pod wiatr, co premiuje takie osoby jak ja. Z moją wagą wiatr to żadna przeszkoda. Dobrze się ustawiłem. Wyczekałem. I w momencie w którym widziałem, że zaczynam mimowolnie wychodzić z koła kolesiowi przed mną postanowiłem pójść ile fabryka dała. Było dobrze. Czułem to i widziałem. Jakieś 200 metrów przed metą jechałem już zupełnie sam. Skasowałem po drodze dwóch kolarzy, którzy wysprintowali trochę wcześniej i czułem, że nabieram niezłej prędkości. Rozbujałem się do 54km/h pod wiatr, średnio utrzymując przez ok. 30 sekund prawie 900W a w momencie „uderzenia” w korby nawet 1300W. Ale to nie wystarczyło. Jechałem 100 metrów przed kreską jako pierwszy. Niestety nie ma bramy. Za rzadko jeżdżę żeby dokładnie wiedzieć gdzie finiszować. Nie widać jej z daleka. W ferworze walki okazało się, że skoczyłem właśnie te 100 metrów za wcześnie. Nie utrzymałem potrzebnej mocy wystarczająco długo. Kilku chłopaków wyszło z koła i mogłem tylko patrzeć jak przecinają kreskę parę metrów przed mną.

Fajne jest to, że się naprawdę dobrze bawiłem. Mimo, że nie był to mój dzień – będę go miło wspominał. Tak dobrze na sprincie jeszcze nigdy się nie ustawiłem. Tak mało jeszcze nigdy do zwycięstwa nie brakowało. Następnym razem, mam nadzieję, będę pamiętał żeby jednak wyczekać jeszcze te 100 metrów.

ps. zdjęcia tym razem są ilustracyjne bo nie opanowałem jeszcze robienia fotek z ręki na wyścigu.