Za oknem leje. Dwa dni nie jeździłem z powodów związanych głównie z pracą. Nowa rola w życiu powoduje, że często wolę zostać w domu. To chyba zdrowe. Kiedy nadchodzi środa, czyli kolejny już (trzeci) dzień bez jazdy, zaczynam czuć niepokój. Przez trzy dni to realnie mi spadnie. Co? Wszystko. Wydolność, siła, szybkość, wytrzymałość. Współczynniki, dla których uprawiamy ten sport. Hipotetycznie. Na szczęście jest trener. Jest też plan. W przeciwnym wypadku takie myślenie dawno temu wpędziłoby mnie do kolarskiego grobu. Tak zwane amatorskie zajechanie pospolite. Nie wiem jak on to zrobił, ale sprytnie przewidział. Wrócę późno z pracy, będę miał mało czasu na cokolwiek, za oknem syf i ogólny nastrój do dupy. Wiedział i tydzień temu wpisał w rozpiskę godzinę na trenażerze. W sierpniu? Że co?
Siła to taki format treningowy, po którym jak skończę nie jestem w stanie podnieść się z podłogi przez kilkanaście minut. Szczególnie jak wykonuję go na późną zimą, czy na wiosnę. Sposobów na jego realizację jest zapewne cała masa. Co kolarz to inna metoda. Ogólnie chodzi o popracowanie nad żywą mocą deptania pedałów. Tryb schodkowy, czyli zwiększam obciążenie z upływem czasu. Tylko, że waty na trenażerze, a waty w ruchu to zupełnie co innego. Nie wierzycie? Spróbujcie. Ja dziś robiłem siłę. Rozumiem dlaczego, ale i tak to trochę abstrakcyjne wsiadać w sierpniu na trenażer. A jednak. Okazało się, że było warto.
Wiem, że trenażer większości kojarzy się z dupogodzinami wysiedzianymi w zimie. Fakt faktem, że można sobie po raz setny obejrzeć sobie Matrixa, Gwiezdne Wojny i Władcę Pierścieni. To duża zaleta. Takie właśnie bezproduktywne kręcenie przed TV nadaje mu stereotyp urządzenia, które służy do zajeżdżania własnej głowy, odmóżdżania i skutecznego kasowania miłości do roweru. Cieszy się złą sławą. Moim zdaniem zupełnie nie potrzebnie.

W domu korzystam regularnie z dwóch urządzeń. Rolki i trenażera. Rolka służy do regeneracji. Szybkich czterdziestopięciominutowych przejażdżek. Rozruszanie nogi po weekendowej napince. Trenażer do treningów funkcjonalnych. Głównie do trenowania siły. Duża kontrola nad generowaną mocą, czasem i kadencją pomaga w realizowaniu precyzyjnych założeń. I to naprawdę działa. Nie siedzę na nim nigdy dłużej niż półtorej godziny. Może raz siedziałem dwie. Postępy widzę z treningu na trening. Wiem kiedy jestem zmęczony, kiedy nie utrzymuję zaplanowanych watów. To ważne. Staram się czytać cyferki z garmina i je rozumieć. Trener rozumie bardziej, ale ja też już coś zauważam.
Dzisiejszy trening był o tyle ciekawy, że nie robiłem go nigdy wcześniej o tej porze roku. Niesamowita jest dysproporcja w wytrzymałości i sile versus to co generuję np. w lutym czy marcu (nawet teraz kiedy jestem już po główniej części sezonu). Istna przepaść. Całkiem motywujące. Para nie idzie w gwizdek. Lubię mój trenażer. Nie dlatego, że spędzam z nim dużo czasu. Bo wcale tak nie jest. Traktuję go jak narzędzie. Jak już na nim siedzę, to wykonuję konkretne, zaplanowane działania. Nie są nudne. Cały czas się coś zmienia. No i mogę analizować dyspozycję w odniesieniu do innych momentów. w sezonie. I to w całkiem powtarzalnym środowisku. Jedna mała godzina, raz na jakiś czas, a tyle wiedzy i radości.
Na strava.com jest zapis tej jednej godziny.