nieszczęsny plan

Sobota to dzień dziwny. Chciałoby się po pięciodniowej tyrce w pracy wyjść i przywalić solidnie w pedał, a jednak czasem warto się nad tym głębiej zastanowić. Jestem w końcu człowiekiem pracującym. Jakoś na nowy karbon trzeba zarobić. Są tygodnie spokojniejsze ale czasem nie wiem, w co wsadzić ręce. W tym tygodniu zdecydowanie nie wiedziałem. No i nadeszła sobota. Normalni ludzie (kolarze amatorzy) umawiają się na zgrupki, ustawki, przejachy i inne formy aktywnego koleżeństwa. Łezka się w oku kręci, bo w sumie też bym chciał. Jest jednak plan. To takie magiczne słówko, bez którego niektórzy nie potrafią żyć. Ja mam do niego podejście zadaniowe. Tak jak zresztą do większości rzeczy w życiu. To o niczym nie świadczy. Po prostu tak funkcjonuję. Plan jest po to, żeby było mi łatwiej i efektywniej osiągać cele. Moim celem jest A i wiem, że żeby je osiągnąć muszę zrobić B, które później pozwoli na C, po którym będzie D lub E (w zależności od rozwoju sytuacji). Czy będzie czas i sens na zrobienie w trakcie jeszcze X. Może tak, może nie. Decyduje chwila. Jasne, że pozostawiam sobie margines na spontan. W sumie to jest w życiu najfajniejsze. Tylko, że spontan jest wyjątkiem od reguły. Kiedy spontan staje się regułą przestaje być fajny. Co więcej, śmiem twierdzić, że hamuje w pewnym stopniu fan, o którym nie wiemy, że istnieje. To trochę zawiłe, ale postaram się wyjaśnić później na przykładzie.

Dziś plan był taki, żeby zrobić tempo – trening wytrzymałości siłowej. Po pierwsze pomaga zwiększyć siłę jaką jesteśmy w stanie generować przez czas dłuższy niż skok na hopkę w Słomczynie. Zwiększa wytrzymałość i pozwala nabrać trochę pewności – wiadomo ile można cisnąć podczas jazdy w grupie żeby się nie zajechać. Wykonuje się go w dwóch – trzech interwałach, na niskiej kadencji. Czyli staram się jechać trochę tak jakbym specjalnie miał za twardy bieg – przepycham pedały. Siedemdziesiąt – osiemdziesiąt obrotów na minutę (rpm). Jeśli na stałe jeździsz z wysoką kadencją (dziewięćdziesiąt, sto i więcej) to nawet wystarczy zmiana o dziesięć – piętnaście rpm. Interwały są dosyć długie. Od dwudziestu minut, nawet do godziny. Ja mam z jednego interwału średnie tętno w okolicach sto pięćdziesiąt siedem (maxa mam na sto siedemdziesiąt pięć) i waty ok. trzystu (próg w okolicach trzystu trzydziestu pięciu). Czyli tak osiemdziesiąt pięć – dziewięćdziesiąt procent obciążenia. Przerwa pomiędzy to kwestia uznaniowa. Ja robię tyle, ile miał sam interwał. Chodzi o to, żeby w pełni odpocząć. Jak komuś wystarcza mnie – pewnie nie ma problemu. Taki trening ciężko jest robić z kimś. A już szczególnie w grupie. Dlatego zrobiłem go solo. Trzy godziny sam ze sobą, z czego godzina w skupieniu. Robienie intensywnych treningów poza zawodami łatwe nie jest. Trzeba znaleźć trochę motywacji żeby się zagiąć. A boli bardziej niż na wyścigu. Dookoła nic się nie dzieje więc całe moje skupienie idzie głównie w nogi i w płuca. Czyli właśnie tam gdzie boli. To też podobno można ćwiczyć, ale to chyba wyższa szkoła jazdy.

W zeszłym tygodniu robiłem dokładnie ten sam trening. Ten sam format. Różnica była taka, że miałem przejechać dwa razy po dwadzieścia, a jak się będę dobrze czuł, po trzydzieści minut. Oba interwały zrobiłem po dwadzieścia pięć minut. Czyli w połowie zakresu. Tak się czułem. Więcej byłoby z dużo. Pewnie dałbym radę, ale musiałbym się zagiąć strasznie. Bez sensu. Ten format nie jest do zaginania się na maxa. Ma pozostawać pewien zapas siły. Waty z zeszłego tygodnia: 305 i 297. Dziś zrobiłem dwa razy po trzydzieści minut, 305 i 310W. O pięć minut dłużej każdy, a drugi interwał w górnym zakresie mocy. Taki oto drobny progres tygodniowy. I naprawdę dziś czułem się dużo lepiej niż tydzień temu.

Jeśli takie same rzeczy dzieją się w skali makro, czyli miesiąc do miesiąca, rok do roku to pomyślcie co jeszcze można zrobić, osiągnąć na rowerze? I nie chodzi o wygrywanie wyścigów, czy urywanie kolegów. Umówmy się, Ci którzy wygrywają mają pewne cechy, których regularny kolarz amator nie ma. Chodzi o radochę z dobrej, szybkiej jazdy. Bez względu na to czy jeździsz MTB, szosę czy przełaje, prędkość jest kluczowa i to ona daje największą radość. Jechanie przez Kampinos dwadzieścia parę na godzinę po korzeniach, piachu, wysprintowywanie górek, wychodzenie z zakrętów jest fajne. Ale zajebiste nie jest. Spróbujecie zrobić to samo trzydzieści kilka kilometrów na godzinę. Potrzebne są zupełnie inne umiejętności techniczne, ale przede wszystkim inny organizm. Wytrenowany. Wtedy to czysta adrenalina. I właśnie po to jest moim zdaniem trening. Po to jest plan. Żeby móc przeżywać chwile, których normalny amator dwóch kółek nie będzie w stanie przeżyć. Nie pozwoli mu na to organizm. Ja z tym ograniczeniem chcę walczyć.