Do Karpacza? Na górala?

Kiedy jest epicko? Kiedy zapamiętuję to co robię? Ale nie tak na chwilę. Tak na dłużej. Tak, że wspominam, wracam i tęsknię. Fajnie jest jak świeci słońce i zaliczam kolejną lajtową jazdę z kolegami do Góry Kalwarii, czy wtedy jak przemoknięty i zziębnięty czwartą godzinę tyram pod górę tylko po to, żeby dowiedzieć się, że cały zjazd ze szczytu będę musiał schodzić? Nie zapamiętuję chwil kiedy robię to co mogę. Zapamiętuję te w których wiem, że już nie mogę.

MTB w Karpaczu - gdzie indziej można zobaczyć takie widoki?

Wśród wielu znajomych, którzy nadal lubią od czasu do czasu usiąść na amortyzowanym rowerze, króluje przekonanie, że Karpacz (i maratony tam rozgrywane) to najtrudniejszy teren do jazdy MTB w Polsce. Nie ma lekko. Nie ma płasko. Nie ma równo. Wszystko z góry albo pod górę. Po kamieniach. Przeważnie mokrych. A co jak do tego leje i jest 5 stopni na plusie? Trudno. Dla mnie problemu nie ma. Jestem gruboskórny. Przynajmniej przez pierwszą godzinę.

Karpacz - schodzenie

2014. Majówka. Nie wyobrażam sobie żebym o tym wyjeździe kiedykolwiek zapomniał. Syf za oknem od szóstej rano pierwszego dnia. I tak przez trzy kolejne. Syf w mojej nomenklaturze oznacza zło wcielone. Nie jestem wycieniowanym prosem. Toleruję jazdę w niskich temperaturach. Ale kilka stopni na plusie, ściana wody lejącej się z nieba, widoczność na 20m i świadomość, że z każdym metrem pokonanym w pionie będzie gorzej naprawdę nie zachęcały do wyjścia z hotelu.

Karpacz

Od pierwszych metrów wieje, pada, chlapie. Przemakam w tempie błyskawicznym. Co z tego? Teraz kiedy siedzę w ciepłym domu, patrzę na zdjęcia, wiem że to są właśnie momenty, których w życiu pragnę. Wtedy kiedy jest trudno. Kiedy w maju pada śnieg i zalega na kamienistych zjazdach, które pokonuję na oponach do XC. Nawet wtedy kiedy upadnę, albo wkurwię się na wybór trasy, bo po raz kolejny na karkołomnym podjeździe muszę zsiadać z roweru. Uczę się pokory. Szacunku dla czasu. Szacunku dla poświęcenia. Szacunku do siebie samego.

Karpacz

Kiedy wracam do domu, wychodzę rano na niedzielną czterogodzinną jazdę i widzę zbliżającą się burzę to wiem, że to będzie dobry dzień. Zdarzy się coś więcej. Zrobię coś czego inni nie zrozumieją. Coś dla siebie, dla swoich wspomnień. Jadę, znowu moknę. Łykam wodę spod kół kumpla z przodu. Ledo widzę zza okularów, które są chyba tylko po to żeby olej z asfaltu nie dostał się do oczu. I tak mijam 40 osobową grupę szosowców, wybierających się na lokalny streetracing, schowanych pod wiaduktem w oczekiwaniu aż przestanie padać.

Karpacz

karpacz-galaria-czesc-1

karpacz-galaria-czesc-2