Kiedyś było tak, że jak wyjeżdżałem na dowolny sportowy wypad za Warszawę, mam na myśli na przykład ferie snowboardowe w Szczyrku, czy coś w tym stylu, to zawsze drugiego dnia ktoś łapał jakąś kontuzję. Zasada drugiego dnia.
Wsiadam na rower po dłuższej przerwie. Takiej załóżmy miesięcznej. Miękka noga, słaba stabilizacja, w głowie co chwila mam przeczucie, że jak jeszcze trochę zetnę kolejny zakręt to na bank stracę przyczepność i będę leżał. Dohamowuję przed każdym drzewem, a wiadomo, że na przełaju się nie hamuje. Prędkości nie te same co kiedyś, przyśpieszenie żadne. Ogólnie nie czuję roweru i jedzie mi się słabo.
Ale po jakimś czasie – np. tydzień – przychodzi taka chwila, kiedy jestem jakby bardziej rozluźniony, jadę trochę płynniej, szybciej, lepiej pokonuję zakręty, a po każdym korzeniu jestem w stanie przejechać tak bezboleśnie jakby go tam nie było.
Oddycham swobodnie, noga się nie zapieka, przejeżdżam trasę, którą zawsze pokonuje w ponad czterdzieści minut dobre kilka szybciej. Postanawiam zatem coś zmienić. Pogoda sprzyja. Nie pada, chociaż teren jest bardzo mokry, nasiąknięty deszczami, które w Warszawie padają od tygodni. Wszędzie liście. Jest i ślisko i grząsko. Na rower przełajowy – idealnie. Zjeżdżam z jednej z lokalnych, kabackich górek po to, żeby zaraz wspiąć się na równie stromy podjazd wzdłuż schodów, z których ostatnią część muszę już pokonać z buta. Na szczycie zerkam na puls. 145. Nawet się nie zasapałem. Zawijam jeszcze raz na dół i kolejny raz przejeżdżam przez pseudo wąwóz. Tym razem już nie podjeżdżam tylko wbiegam po długich schodach z rowerem na ramie.
Znowu jestem na górze. Jadę wzdłuż płotu wąskim, śliskim singlem. Droga wiedzie trochę w górę trochę w dół i na każdym zjeździe czuję, że dohamowywanie nie jest tak skuteczne jakby mogło być. Po kilku minutach dojeżdżam do skrętu w lewo, który prowadzi również wzdłuż płotu rozciągniętego po mojej prawej stronie. To w zasadzie ostatnia prosta przed powrotem na szutrową drogę.
Mam taki przebłysk w głowie, że tutaj chyba był kiedyś zjazd. Faktycznie. Po kilkudziesięciu metrach dojeżdżam do długiego naprawdę stromego zjazdu. Wiele nie myśląc przerzucam ręce w dolny chwyt, najpierw wysuwając po jednym palcu na klamkomanetki, ale tuż przed samym zjazdem łapię za nie dwoma palcami mocno trzymając kierownicę. Zjazd prowadzi rynną głęboką na pół koła, wyłożoną mokrymi liśćmi.
Płot jest blisko. Jakieś pół metra ode mnie. Zaczynam zjeżdżać coraz szybciej, a hamowanie w zasadzie nic nie daje. Przez myśl przechodzi mi, że jadę za szybko. Zauważam na swoim torze jazdy kamień. Niby nie duży, ale wielkości licealnej piłki lekarskiej – tej większej.
Być może gdybym nie pomyślał o tym, że jadę za szybko i że niedobrze by było gdybym wjechał w kamień to nic by się nie stało. Ale tak nie zrobiłem. Kamień jakąś siłą przyciągnął przednie koło a ja zacząłem lot, który skończył się przy samym płocie. Przeszurałem ręką i nogą po czymś twardym a końcówka drucianego płotu rozdarła mi rękaw i nogawkę.
Kiedy się zatrzymałem czułem, że boli. Szybko odczepiłem rękawiczkę i rękawek z końcówek drutu. Przedziurawione na wylot. Co gorsze jeden z fragmentów wbił mi się pod obrączkę w prawej ręce haratając palec.
Zerknąłem na prawą stronę, żeby zobaczyć na czym wylądowałem i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem trzydziestocentymetrowy krawężnik schowany pod liściami, wybetonowany po to, żeby nic nie przechodziło pod drucianą siatką. Prześlizgnąłem się po nim połową swojego ciała.
Usiadłem, złapałem się za rękę, zerknąłem na rozdartą nogawkę i skrzywiłem się. Naprawdę bolało. Odetchnąłem kilka razy, wstałem sprowadziłem rower na sam dół i szybko na niego wskoczyłem. Szuter i nierówności bardzo szybko zweryfikowały status obrażeń. Poza stłuczeniami, obtarciami i podartymi ciuchami i odczuwałem żadnego dotkliwszego bólu. Wszystkie gnaty w jednym kawałku.
To był właśnie ten moment, w którym pomyślałem sobie o zasadzie drugiego dnia. W moim przypadku bardziej drugiego tygodnia, ale to w sumie to samo. To był pierwszy dzień po przerwie, kiedy jechało mi się dobrze. Dałem się ponieść, zapomnieć o tym, że to początek i daleko mi do sprawności z zeszłego roku. Więcej ważę, większa bezwładność, słabsze hamowanie, trudne warunki. To wszystko złożyłem w jedną całość dopiero chwilę po tym jak poskładałem sam siebie po upadku.
W drodze powrotnej jechałem już spokojnie. Bez szaleństw, bez sprintów, podskoków i niepotrzebnej brawury. I w sumie pewnie nic by się nie wydarzyło gdyby nie fakt, że zapomniałem o kolejnej ważnej zasadzie. Sprawdzić sprzęt. Tak jak ucierpiałem ja, tak samo musiał ucierpieć rower. I ucierpiał, tylko objawiło się to na szczęście w odległości jakiś dwóch kilometrów od kabackiej stacji metra. W pewnym momencie tylne koło po prostu stanęło. Wiedziałem bardzo dobrze co to znaczy. Złamany hak przerzutki, chociaż przez chwilę jeszcze miałem nadzieję, że to tylko jakiś patyk. Finalnie okazało się, że jest gorzej ponieważ hak był cały – jakimś cudem urwałem przerzutkę.
Niefajnie idzie się umorusany, w spd’ach przez miasto – do metra. Z drugiej strony wymiar kary był dość łagodny. Znowu się nie połamałem, a to chyba najważniejsze. Powtórzę to sobie jeszcze raz, ale na pewno przy kolejnej sposobności zapomnę: zasada drugiego dnia działa… no i warto po glebie sprawdzać sprzęt – nie tylko siebie.