Jedno z częstszych pytań jakie dostaję w mailach dotyczy… hmmm… samotności. Kto by pomyślał, że to tak duży problem dla wielu osób trenujących kolarstwo? Ja nie miałem o tym bladego pojęcia. W sumie nadal nie mam, ale może będę w stanie podpowiedzieć jak sobie z tym radzić.
Żyję sobie w kilkumilionowym mieście, ludzi na szosie widuję codziennie i nawet przez myśl mi nie przeszło, że to właśnie samotność może być jedną z głównych zgryzot męczącą trenujących ten trudny sport. W dni kiedy mam wszystkich w dupie po prostu wsiadam na szosę i jadę pokatować rundę, urozmaicając sobie monotonię interwałami albo jakimś innym, wymyślnym formatem treningowym. Kiedy nie jestem w nostalgicznym nastroju – głównie w weekendy – wchodzę na kilka grup na facebooku i sprawdzam kto gdzie jedzie. Jeżeli akurat tak się składa, że nikogo nie ma – łapię za telefon i w zasadzie zawsze jest ktoś chętny, czasem już umówiony, ale nie zdarza się żeby nie było się z kim zabrać.
Może trochę odkrywam Amerykę? A może są po prostu rzeczy o których nie wiem? Pewnego dnia postanowiłem, że sprawdzę.
Wśród czytelników tego bloga jest całkiem spora grupa ludzi pracujących. W tak zwanej sile wieku. Niekiedy to ludzie, którzy godzą ośmiogodzinny tryb pracy z czteroosobową rodziną i treningami. Czasem zdarza się jednak coś co skutecznie powoduje zrujnowanie nawet najbardziej poukładanych planów. Wyjazd służbowy.
To nie jest tak, że ja tego nie lubię. To część mojej pracy, a że ona sprawia mi dużo przyjemności to i wyjazdy służbowe traktuję jako coś fajnego, pozwalającego na chwilę uciec z biura. Oczywiście czasem zdarzają się nie w porę, potrafią frustrować, ale z założenia jestem optymistą więc staram się wyciągać z nich co najlepsze.
I tak było tym razem. Odpowiednio wcześniej udało się zaplanować piątkową prezentację w jednej z firm na południu Polski. Zakomunikowałem to szybko małżonce, żeby mogła poukładać sobie dzień beze mnie, a tu ku mojemu zaskoczeniu odbieram telefon: A może pojedziemy po prostu na weekend do Wisły…? Od raz w głowie miałem tą stertę walizek, które ostatnio rozpakowywałem po wakacjach, zakładanie i zdejmowanie bagażników dachowych, rowerów itd. Ale w sumie, nie oszukując – uśmiechnąłem się na samą myśl. Szybki przegląd meteo.pl potwierdził, że żona ma całkiem dobry pomysł.
Weekend spędzony z dala od warszawskich rund zapowiadał się naprawdę atrakcyjnie więc namawiać mnie nie trzeba było. Wisła, dwa dni na szosie, hotel, który sprząta się sam, sala zabaw dla dzieci, jakaś spoko knajpa wieczorem. No ogólnie przepis na szczęście i zadowolenie zarobionego warszawiaka.
Po drodze, snując plany gdzie będę jeździł i ile kilometrów w pionie natłukę, wpadłem na pomysł, żeby puścić na blogu informację, że będę w Wiśle bo może ktoś tam też jeździ to nie będę kręcił sam, a może przy okazji pokażą mi jakieś fajne trasy. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, o tym, że gdzieś jestem ludzie dowiadywali się bo widzieli w internecie. Dowiadywali się, podobnie jak ja – po fakcie. Tym razem jak wymyśliłem tak zrobiłem.
Po kilkunastu minutach dostałem wiadomość na facebooku od Dawida, który zaproponował ustawkę w niedzielę rano. Brzmiało świetnie. Kilku – kilkunastoosobowa grupa ruszała spod wiaduktu w Skoczowie. Właśnie w kierunku Wisły. Wstępny plan był taki, że zgarniają mnie koło 9:00 spod hotelu, ale po krótkich negocjacjach postanowiłem, że ruszę wcześniej. Dawid ma taką przypadłość, że raz w miesiącu robi 200km po lokalnych górach i to właśnie był ten dzień. Co prawda dla mnie to raczej wartość mało osiągalna, szczególnie na ten czas, ale postanowiłem, że kawałek mu potowarzyszę. Zgarnął mnie o 7:30 spod hotelu w Wiśle i pojechaliśmy krótką półtoragodzinną pętelkę na spotkanie z resztą do Skoczowa.
Cały czas z tyłu głowy miałem lekką obawę. Jestem jednak lekko zapuszczonym sprinterem z nizin i wybieram się na trening po górach z lokalnymi góralami. To nie jest najlepsza perspektywa, ale w sumie co mi szkodziło spróbować. Pierwsze półtorej godziny jazdy z Dawidem czułem się słabo. Chyba naprawdę przerażała mnie myśl, że jedziemy sobie lekko, rozjeżdżamy się, a ja na podjazdach już latam po 320W. No cóż. Chciałem mam.
Jako pierwszy podjechał Staszek, a chwilę po nim cała pozostała ekipa, czyli Robert, Piotrek, Tadeusz, drugi Staszek, Andrzej i Grzegorz. I nie muszę dodawać, że wyglądali tak, że trochę się bałem. Ewidentnie nie moja kategoria wagowa.
Po kilku kilometrach wspólnej jazdy okazało się, że nie mieli na celu urwania mnie, co więcej jak zostawałem na podjazdach to i tak później wszyscy się łączyli. Na płaskim i na zjazdach trzymaliśmy się razem. Bardzo sympatyczna i miła ekpia, która pokazała mi kilka naprawdę pięknych szos w okolicach Wisły, Istebnej i Ustronia (tutaj jest zapis trasy).
Z każdą minutą czułem się coraz lepiej. Szczególnie po drugiej godzinie jazdy było dobrze i nie zostawałem już tak bezczelnie na podjazdach. Doczekałem się nawet komplementu. Jak na chłopaka z Mazowsza to całkiem dobrze sobie radzisz! Wiesz, różni tu przyjeżdżają. No dumny byłem – nie powiem – trenerowi pochwaliłem się od razu. Wstydu nie było. Mogłem jechać dalej z podniesioną głową.
Całość przejachy zajęła nam jakieś cztery godziny, w trakcie, których miałem okazję pogadać o Francji, wymienić się opiniami na temat ciuchów Rapha, dowiedzieć się, że są w Polsce piękne, górskie asfaltowe drogi wyłączone z ruchu samochodowego, odwiedzić Czechy i podjechać podjazd, który miał w pewnym momencie chyba ze dwadzieścia parę procent.
Bardzo dziękuję chłopakom za gościnę i wspólną jazdę bo spędziłem naprawdę super cztery godziny z przekonaniem, że mieszkamy w pięknym kraju, w którym uprawianie kolarstwa może być czystą przyjemnością.
Specjalne podziękowania kieruję Ciebie Dawid, bo nie byłoby to możliwe gdyby nie twoja otwartość i gościnność.
Z całej tej opowieści są dwa morały. Pierwszy jest taki, że trzeba korzystać z nowych mediów. Wspólne treningi są możliwe! Jest facebook, jest instagram, jest strava, pewnie jeszcze kilka innych platform na których można zapytać. Korzystajcie z nich! Pod jednym z opublikowanych przeze mnie zdjęć na facebooku pojawił się komentarz, z pytaniem czy można się podłączyć pod tą grupę z Skoczowa, od chłopaka, który mieszka w okolicy. Dla mnie to dowód na to, że trzeba być po prostu otwartym na świat. Szukać, szperać, nie wstydzić się zapytać czy skomentować. Może akurat w waszej okolicy jest też ktoś kto szuka kompanów do wspólnej jazdy i też nie miał okazji nikogo poznać. Jak pokazał mój przykład takie sytuacje się zdarzają!
Drugi morał to coś, o czym już kiedyś pisałem i w ten konkretny weekend po raz kolejny utwierdziłem się w swoich przekonaniach. Kolarze to naprawdę fajni ludzie!