Kolarstwo przez duże K 2017 przemija na dwóch kółkach, ale bez trenowania, startów, pucharów, ustawek, napinek, bloga, zdjęć i filmów... I co z tego wynika?

Przeczytałem i obejrzałem w tym roku masę materiałów o kolarstwie w każdym wydaniu. Przeważnie grubo po 21:00, tuż przed snem, tak żeby zasypiać z myślą o tym, że od jutra zaczynam!

Nie mogę powiedzieć, żeby jutro nigdy nie nastąpiło. W czasie mijającego roku wiele było sytuacji, w których TEN dzień przychodził. Wstawałem, jadłem dobre, zdrowe śniadanie, szedłem na rower z postanowieniami treningowymi. Wracałem, piłem regeneracyjnego shake’a i do samego wieczoru trzymałem sportowy fason. Sama jazda w większości przypadków sprawiała mi frajdę. Oczywiście były też dni trudniejsze, ale żyłem według zasady że chcę, a nie muszę, czyli jak nie mam ochoty to nie robię. Z perspektywy czasu widzę jednak, że ta wielość postanowień, zrywy i upadki powodowały, że dużo z radości jakiej zwykle – przez poprzednich klika lat doświadczałem, umknęło. Dlaczego? No cóż. Chcąc nie chcąc, żeby to wyjaśnić muszę wdać się w pewną polemikę.

Nie od wczoraj wszyscy wiemy, że jest kolarstwo i Kolarstwo. Można jeździć po Gassach pięknie opisanych w niedawnym wydaniu magazynu Szosa. [Nota bene, dzieki Maćkowi trafiłem nawet na zdjęcie ilustrujące to społeczne zjawisko – mam nadzieję – nie jako symbol, przestroga? Tu wstawiam ;-)] Ale wracając do sedna – robi się to po to, żeby startować w walce o wszelkiej maści medale i puchary – to wersja dramat lub urywać kolegów na niedzielnych ustawkach – wersja dno i dwa metry mułu. Z drugiej strony natomiast, można jeździć po najpiękniejszych górach tego, i nie tylko tego kontynentu. Można nie urywać nikogo, nie ścigać się, można po prostu oddać się fizycznej i mentalnej kontemplacji. Dopiero wówczas mamy kolarstwo przez duże K.

Na przestrzeni roku zaliczyłem dwa fantastyczne wyjazdy w miejsca, które sprzyjają kolarstwu przez duże K. W marcu spędziłem dwa tygodnie na Gran Canarii, na czymś co możnaby nazwać kolarskim zgrupowaniem, a we wrześniu odwiedziłem Sycylię. W sumie podobnie, ale w tym drugim przypadku wyjechałem z rodziną na wakacje. Widamo, że to trochę inny rodzaj wyjazdu niż ten pierwszy. Mimo to rower był ze mną. Gdzieś pomiędzy tymi wyjazdami trafił mi się jeszcze tydzień spędzony w wybitnie kolarskiej miejscówce – Leśny Dom w Michałowicach koło Jeleniej Góry. Czerpałem z tych chwil wiele radości i na pewno nie zamieniłbym tego na nic innego, a jednak każde przekręcanie korby, każdy pokonany kilometr dawał mi do zrozumienia, że do pełni szczęścia wiele brakowało.

Wiecie jak to jest jak wsiada się na rower po chorobie, dłuższej przerwie i tak dalej. Ten sport, jak każdy sport wytrzymałościowy wymaga systematyczności i po prostu nie wybacza. Dwa – trzy dni bez kręcania jakoś ujdą, ale po tygodniu czy dwóch odczucia są takie jakby się wracało do punktu wyjścia. Szczególnie jest to odczuwalne jeśli jest się amatorem, który późno zaczął i nie ma żadnej historii sportowej z czasów młodości.

Może nie będzie to odkrywcze, ale mam wrażenie, że najbardziej odczuwają to koledzy, z którym dotychczas jeździłem. Mam to szczęście, że w większości przypadków poczekają na mnie na końcu podjazdu – czasem nawet godzinę – szepną dobre słówko, ale gdzieś tam czuję, że przez swoją dyspozycję psuję im zabawę. Nigdy nie dali mi tego odczuć, ale ja to wiem. Pamiętam jak było kiedy potrafiłem jeździć na tym samym poziomie, kiedy potrafiłem nadawać tempo, a swoją dyspozycją motywowałem innych do tego, żeby też byli lepsi i silniejsi. Teraz widzę, że ta równowaga była niedołącznym elementem radości z jazdy. Dla mnie i dla innych.

Jeśli weszło się raz na określony poziom w dowolnym sporcie, jeśli poczuło się jak to jest jeździć z najlepszymi amatorami w tym kraju, dotrzymywać im tempa to bardzo trudno o tym zapomieć. W większości przypadków to są przecież wspomnienia na całe życie.

Dziś podjeżdżam słynny podjazd pod Słomczyn, na stojąco, kręcąc 400 czy 500 watów, wjeżdżając z prędkością dwadzieścia parę kilometrów na godzinę i czuję się na prawdę dobrze. Ale gdzieś z tyłu głowy mam te chwile, w których pokonywałem ten sam odcinek z prędkościami nie wiele poniżej 40km/h. I to jest naprawdę trudne. Ciężko mi w to uwierzyć, ale wiem że tak jest teraz a tak było kiedyś. I co więcej mam też pełną świadomość że sam jestem autorem zaistniałej sytuacji. To nie jest tak, że myślę o tym cały czas. Zasmakowałem jazdy na rowerze na pozimie wyższym niż przeciętny, wiem z czym to się je i jak wiele daje frajdy. Dziś czerpanie radości z tego jak jeżdżę ma jakby trochę inny wymiar.

Niniejszym dziękuję wszystkim, z którymi miałem w tym roku okazję jeździć, za wyrozumiałość, uprzejmość i koleżeńskość. Wiem, że być może spodziewaliście się po mnie więcej, ale na prawdę wtedy kiedy trzeba było dawałem z siebie wszystko. Mimo, że mogło to tak nie wyglądać.

Podsumowując nadal uważam, że rower to hobby, a kolarstwo to sport. Sport to trening, wyrzeczenia, pot i łzy. Żeby zasuwać jak kozica po alpejscich szosach trzeba trochę tego potu wylać i pewnie jakąś łezką uronić. Jeśli udaje się bez tego drugiego to fantastycznie, ale bez ciężkiej pracy wykonanej tutaj, w Polsce, w tych trudnych zimowych warunkach, szału na alpejskich czy kanaryjskich 10km@10% nie będzie. Sprawdzone i udokumentowane. Nie dajcie się zwieść opowieściom o przełęczach pokonywanych po miesiącu siedzenia na czterech literach. Nikt nikomu nie każe się ścigać, ale jeśli marzycie, żeby w nadchodzącym roku powspinać się na kilka europejskich przełączy nie schodząc z roweru i nie przeklinając całego świata to do roboty! Planowanie, konsekwencja, determinacja. Radość przyjadzie – obiecuję.

Nowy rok tuż tuż. Postanowień noworocznych nie robię bo już zrobiłem. Miesiąc wcześniej, żeby było oryginalnie. A tak przy okazji: z braku czasu zaprzyjaźniłem się ze Zwift’em i to jest też zupełnie oddzielna historia…

A tak wyglądał mój rok w wersji cyfrowej: